TATRY ZIMĄ – część I

Szczerze mówiąc Tatry, czy w ogóle góry zimą kojarzyły mi się z nartami. Odkąd pamiętam, na tych nartach jeździłam, a zimą zawsze w tym celu jechałam w góry i ten rytuał trwał przez wiele lat. Zanim pojawiły się dzieci były to raczej krótkie wypady na przedłużony weekend, a później wyjazdy tygodniowe, czasem dłuższe. Moje dzieci dość wcześnie „wsadziłam” na narty, bo syn miał 2 lata i 8 miesięcy, a córka 2 lata i 10 miesięcy. Efektem tej wczesnej edukacji było to, że w wieku kilku lat oboje śmigali tak, że trudno było za nimi nadążyć. A że całej naszej rodzinie jazda na nartach sprawiała dużą frajdę, to jeszcze przez wiele lat góry zimą nadal kojarzyły się przede wszystkim z wyjazdem na narty. Aż do roku 2019, kiedy w lipcu wylądowałam na Kaukazie, czyli potocznie mówiąc dostałam zimę w środku lata.

Wtedy po raz pierwszy w swoim życiu wspinałam się śniegu, chodziłam po lodowcu w rakach, nauczyłam się używać czekana, nauczyłam się poruszać w zespole w warunkach zimowych i nie ukrywam – bardzo mi się to spodobało. Oczywiście nadal uwielbiam Tatry latem, czy jesienią, ale uświadomiłam sobie że chodzenie po górach w śniegu też może być niezłą frajdą. A skoro jest to tak fajna aktywność, to doszłam do wniosku, że powinnam się jeszcze sporo rzeczy o zimowych górach nauczyć. Zaczęłam szukać jakiegoś szkolenia i w ten sposób znalazłam zimowy kurs turystyki wysokogórskiej w eksploruj.pl. Z eksploruj.pl planowałam moją kolejną wyprawę – która w zeszłym roku niestety nie doszła do skutku – ale pojechałam w styczniu 2020 r. właśnie z exploruj.pl w Tatry i była to bardzo dobra decyzja.

Trafiliśmy na piękną pogodę i ten widok ośnieżonych Tatr dosłownie mnie powalił. Tak szczerze mówiąc, to ja już wcale nie musiałam się wspinać, wystarczyło że popatrzyłam na panoramę gór i to już mi wystarczyło. Odczuli to trochę moi współtowarzysze szkolenia bo dość często żądałam postoju, żeby zrobić parę zdjęć, popatrzeć na Tatry i po prostu chłonąc te góry i tę ciszę całą sobą. Przez tych kilka dni sporo się nauczyłam i sporo powtórzyłam, i trochę tej wiedzy ugruntowałam. Przede wszystkim nauczyłam się  jak należy używać zestawu lawinowego, do czego służy detektor, jak używać sondy i jak należy kopać, żeby odkopać kogoś kogo zabrała lawina. Nauczyłam się też chodzenia w rakietach. Fajnie było patrzeć jak inni zapadali się po kolana, a my śmigaliśmy po powierzchni jak na nartach. Nauczyłam się zakładać stanowisko z czekanów, nauczyłam się auto asekuracji, wychodzenia ze szczeliny i wyciągania ludzi ze szczeliny – co prawda tylko teoretycznie, ale zawsze mam jakąś bazę do dalszego trenowania. Nauczyłam się posługiwać „małpą” i zjeżdżać na „ósemce”. Przećwiczyłam różne węzły, bo większość i tak znam z żeglowania, tylko górska nomenklatura jest trochę inna, np. to co dla mnie jest „węzłem ratowniczym” w górach znany jest jako „skrajny tatrzański”. Sporo było przy tym śmiechu, bo ja np. znam opisową wersję wiązania tego węzła – bardzo łopatologiczną, czyli – wąż opływa jeziorko, wynurza się, łapie królewnę i nurkuje z powrotem. Oczywiście dzięki temu, że żegluję, ratowniczy potrafię zawiązać na sobie i każdej sytuacji i z zamkniętymi oczami, a taternicy raczej nie do końca są w tym biegli, więc wiązałam siebie i chłopaków po kolei i zabawa była przy tym przednia. Było też trochę teorii o tym wspinaniu, o zachowaniu w górach, sporo o sprzęcie i dużo o chorobie wysokościowej na punkcie której mam trochę hopla, bo bardzo się jej boję i czytam wszystko co mogę na ten temat i zawsze z dużym zainteresowaniem słucham opowieści tych którzy doświadczyli AMS lub widzieli kogoś kto chorował. 

Ostatniego dnia szkolenia poszliśmy na Giewont, żeby zastosować w praktyce to, czego się nauczyliśmy i to była fantastyczna wycieczka. Niestety pogoda tego dnia nam trochę nie dopisała i widoczność była bardzo kiepska, ale wspinaczkę na linie, w rakach, z czekanem z przypinaniem się do stanowisk wspominam bardzo dobrze. Trochę nauczyłam nie też o lawinach, o tym jak chodzić zimą, żeby zminimalizować ryzyko wywołania lawiny. Z tym większym zdziwieniem, a czasem i z przerażeniem patrzyłam na ludzi maszerujących w poprzek naśnieżonego zbocza w zwykłych butach, bez raków i jakiejkolwiek asekuracji. Bezmyślność ludzi jednak nie zna granic, a potem mówi się że schodzą lawiny i że w górach są wypadki, są, bo część z nich wynika niestety z ludzkiej głupoty. Ale o tym pisałam już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzać.

W każdym razie wspominając moją zeszłoroczną wyprawę, w tę zimę postanowiłam również pojechać w Tatry. Trochę miałam problem z lockdownem, ale patrząc jak miłościwie nad nami panujący mają lockdown w głębokim poważaniu i wyjeżdżają z rodzinami na narty, stwierdziłam, że nikomu nie wyrządzi żadnej krzywdy, jak pojadę na kilka dni w Tatry. Ponieważ nadal było bardzo dużo śniegu, spore prawdopodobieństwo lawin i na górze było dość niebezpiecznie, umówiłam się na wędrówkę z Bartkiem, naszym zaprzyjaźnionym przewodnikiem z którym chodziliśmy po górach na jesieni. Bartek Zwijacz-Kozica to przewodnik tatrzański, ratownik TOPR, wspinacz, narciarz, skitourowiec i kompletne kompendium wiedzy o Tatrach i górach w szerokim tego słowa znaczeniu. Idąc gdzieś z Bartkiem wiem że zawsze czegoś nowego się dowiem nie tylko o Tatrach, ale też o faunie i florze i jeszcze zostanę gruntownie przepytana z nazw szczytów które mijamy. Po szybkim telefonie do Bartka że właśnie wsiadłam do pociągu, usłyszałam, że plany górskie na kolejny dzień dla nas już są. Pełna optymizmu dotarłam do Zakopa i zatrzymałam u moich znajomych. Następnego dnia ruszyliśmy o 6 rano z zamiarem wejścia na Bulę pod Bandziochem. Szczerze mówić nie do końca wiedziałam gdzie to jest, ale zdałam się na wybór Bartka. I jak miało się okazać, to był bardzo dobry wybór. Jak dobrze pamiętam nad Morskim Okiem zimą byłam jakieś dwadzieścia parę lat temu i nic z tego nie pamiętam, więc kiedy w pełnym słońcu dotarliśmy do schroniska obserwując po drodze, Wysoką, Rysy i Gerlach – stanowczo za dużo razy użyłam słowa „cudnie” i „czad”, a Morskie Oko i Szyty Mięguszowieckie w pełnym słońcu przed 9 rano prezentowały się tak:

Pierwszy raz szłam po zamarzniętym Morskim Oku i oglądałam z tej perspektywy Mnicha i Żabią Grań. Śniegu było mnóstwo i często chodziliśmy na tak zwanego „bociana” – jak nazwał tę technikę chodzenia Bartka kolega TOPR-owiec, którego spotkaliśmy pod schroniskiem. Jak dotarliśmy na miejsce i zobaczyłam gdzie mamy nie wspinać, w pierwszym odruchu stwierdziłam, że Bartek przesadził, bo ja nie wejdę na coś takiego, w ogóle NO WAY. Nigdy nie wspinałam się używając dwóch czekanów i to takich typowych do wspinaczki i w tak stromym terenie.

No dobra pomarudziłam chwilę, popatrzyliśmy na Morskie Oko, zjedliśmy śniadanie, przygotowaliśmy linę i cały sprzęt i Bartek poszedł w górę. Potem przyszła kolej na mnie. Raz kozie smierć, więc poszłam. Nie powiem, że było łatwo, choć ta trasa wspinaczkowa jest jedną z łatwiejszych. Może i tak, ale ja nie jestem wspinaczem i wymagało to ode mnie sporo wysiłku, a następnego dnia czułam tę wspinaczkę w mojej prawej ręce. Były chwilami miejsca, że musiałam trochę kombinować jak się podciągnąć, jak wbić czekan, ale dałam radę i było to dla mnie kolejne nowe i bardzo fajne doświadczenie. OK, raz odpadłam, to znaczy ześlizgnęłam się, bo źle wbiłam raki i zjechałam ok. metra w dół, ale czekany miałam dobrze w bite i to właśnie na nich się zatrzymałam. Powisiałam chwilę z dyndającymi nogami, co również było ciekawym doświadczeniem.

Oprócz nas w pobliżu kogo nie było. Odgłos wiatru, pękający lód, bryłki śniegu staczające się po zboczach, to jedyne dźwięki które nas otaczały. Cisza. I rozmowa z górą. Z górami. Bo góry z nami rozmawiają. I czasem pozwalają nam na nie wejść. A czasem nie. Tym razem pozwoliły. I te widoki – Żabia Grań, Mięgusze, Kazalnica, Miedziane, zamarznięte Morskie Oko i Czarny Staw, lodospady. I właśnie dlatego chodzę po górach. Było po prostu pięknie i nie chciało mi się z tych gór wracać. Na szczęście trochę zepsuła się pogoda, zeszły chmury więc jak schodziliśmy od strony Kazalnicy nad Czarny Staw, szliśmy już w gęstym mleku. Ale to co zobaczyliśmy rano to było nasze. Po 15.00 dotarliśmy do samochodu i ustaliśmy że następnego dnia idziemy w Dolinę Gąsienicową i na miejscu zdecydujemy co dalej.

Po powrocie do Zakopa poszłam na Cmentarz na Pęksowym Brzyzku, bo aż wstyd mi się przyznać, ale nigdy tam nie byłam. Poczułam jaką taką dziwną potrzebę pójścia na groby tych którzy zginęli w górach albo zostali w tych górach na zawsze. Kilka razy rozmawiałam z Bartkiem o różnych akcjach TOPR-u – o tych opisanych w ostatniej książce Beaty Sabały-Zielińskiej, i tych w których Bartek brał udział. O tym jak jak wyglądają dyżury TOPR-owskie, o tym jak to jest, jak dostaje się wezwanie i jak idzie się ratować ludzi, ale też o Bartka kolegach TOPR-owcach, którzy są pochowani na Pęksowym Brzysku. Dla mnie jest to miejsce takiej ciszy, spokoju i zadumy. Musicie mi wybaczyć ale nie zrobiłam żadnego zdjęcia, zresztą zdjęć z tego miejsca w sieci jest bardzo dużo i warto je obejrzeć jeżeli nie możecie osobiście zobaczyć Cmentarza na Pęksowym Brzyzku.

W tej ciszy i zadumie wróciłam do domu. Zakopane było puste, a Krupówki wyludnione. Nigdy nie widziałam takiego widoku, więc musiałam go uwiecznić. No i byłam już trochę zmęczona, a następny dzień zapowiadał się bardzo ciekawie.

cdn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *