MOJE TATRY – 2018 – czyli zrealizowane marzenia …… – część I

W tym roku mój wyjazd w Tatry stanął pod wielkim znakiem zapytania, ze względu na lipcowe górskie powodzie. Zaplanowałam swój wyjazd dokładnie w czasie kiedy Doliną Roztoki płynął potok, a do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów można było się dostać tylko przez Świstówkę. Trochę mi to nie było po drodze, bo chciałam zatrzymać się na kilka dni w Piątce – skończyć Orlą Perć i pochodzić po okolicznych szlakach. Efekt był tego taki, że wylądowałam w Tatrach w zeszły weekend. Też do końca nie wiedziałam co z tego wyjazdu wyjdzie, bo pogoda w tym roku płata nam straszne figle.

No cóż – jak już wielokrotnie mówiłam, trzeba coś zaplanować, żeby potem móc te plany zmieniać. Początek poszedł mi dość sprawnie. Jak zwykle zostawiłam samochód w Bukowinie u moich przyjaciół i truchtem pobiegłam na Klin łapać okazję na Palenicę. Niestety bus na Łysą Polanę uciekł mi niemal z przed nosa. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo po kilku minutach zatrzymało się koło mnie dość mocno wypasione BMW. Bardzo miły człowiek zaprosił mnie do środka i po kilku minutach rozmowy okazało się że mamy dokładnie takie same plany na najbliższy czas: nocleg w Dolinie Pięciu Stawów i Orla Perć w dniu następnym. W bardzo dużym korku dojechaliśmy na Palenicę (zawsze fascynowała mnie ilość parkujących samochodów pomiędzy Porońcem a Palenicą) i z Palenicy ruszyliśmy asfaltem do Wodogrzmotów.

Jakoś zawsze tak dziwnie się składa, że jak idę tym asfaltem to zawsze idę pod prąd. O godzinie 17 wszyscy raczej wracają a nie pchają się do góry. Są takie dwa szlaki, którymi bardzo lubię zaczynać moją wędrówkę po górach. To szlak z Wierchu Porońca na Rusinową Polanę i właśnie Dolina Roztoki. Powolutku poczłapałam w górę, jak zwykle kontemplując widoki. Zawsze jak wchodzę na szlak to taka dziwna radość mnie ogarnia, że słyszę szum drzew, czuję zapach lasu i jestem tak trochę bliżej natury. Może po prostu potrzebuję raz na jakiś czas uciec od cywilizacji….. Idąc Doliną Roztoki, miałam wrażenie, że sporo po tych powodziach się zmieniło. Nie mówię już o nowych mostach, ale droga wiedzie, trochę inaczej i widać że w kilku miejscach szlak był naprawiany.

Dotarłam do schroniska przed ósmą i szczere mówić, po raz pierwszy widziałam tam takie tłumy. Z trudem znalazłam kawałek wolnej podłogi (oczywiście moja ulubiona miejscówka w połowie schodów była już dawno zajęta) i ulokowałam się w korytarzyku po prawej stronie. Po chwili spotkałam Bogusia, czyli miłego pana z którym jechałam na Palenicę. Znowu pogadaliśmy chwilę, głównie o tym że jest straszny tłok i wszyscy siedzą sobie na głowie. Właśnie ze względu na ten tłok, Boguś zdecydował się spać na zewnątrz. W sumie to też to przez chwilę rozważałam, ale odstraszył mnie mocno dujący wiatr. Zjadłam kolację, połaziłam wokół schroniska, pogadałam z różnymi ludźmi i wróciłam na swoje legowisko. W korytarzyku gdzie się ulokowałam siedziało jeszcze z dziesięć osób. Był taki ścisk, że deptaliśmy sobie śpiwory i karimaty…. Tuż koło mnie rozłożyli się przemili młodzi ludzie, którymi przegadałam jeszcze chyba z godzinę. Dorota i Shadi zeszli właśnie z Orlej Perci i planowali wycieczkę na Kościelec a potem na Rysy. Wymieniliśmy się doświadczeniami, pogadaliśmy o pogodzie na najbliższy dzień, o wrażeniach z ich przyjścia Orlej i innych wrażeniach i spostrzeżeniach z chodzenia po Tatrach. Koło 22.00 poszliśmy spać, bo każdego z nas czekał męczący dzień. Oni szli na Kościelec przez Zawrat, ja na Orlą.

Miałam twarde postanowienie że ruszę na szlak po piątej. Udało mi się i o 5.15 wyruszyłam ze schroniska. Ponieważ w zeszłym roku zakończyłam moją przygodę z Orlą Percią na Kozim Wierchu, w tym roku postanowiłam zacząć właśnie od Koziego i dojść do końca, czyli do Przełęczy Krzyżne. Długo liczyłam czas biorąc poprawkę i na moją kondycję (która zdecydowanie jest lepsza niż w zeszłym roku, ale jeszcze nie taka jakbym chciała), wszystkie strome zejścia i podejścia i na czas, który będę potrzebowała na odpoczynek i podziwianie widoków – no bo właśnie po to tam szłam – właśnie dla tych widoków. Mapy podają, że łącznie z dojściem na Kozi i zejściem z Krzyżnego do schroniska to czas około 8 -9 godzin. Ja zwykle biorę na to dużą poprawkę i założyłam sobie że powinnam się zmieścić w dwunastu godzinach. Zmieściłam się w jedenastu.

O 8.40 dotarłam do rozwidlenia szlaków po Kozim Wierchem. Szybko coś przekąsiłam i ruszyłam na mój dalszy podbój Orlej. Początek dojścia do Granatów jest całkiem przyjemny, a zabawa zaczyna się Przełączki nad Buczynową Doliną. No cóż – zejście w kierunku Źlebu Kulczyńskiego, a potem wejście kominem po łańcuchach było dla mnie sporym wyzwaniem. Jak zwykle założyłam uprząż i tam gdzie można było się wpinać szłam na asekuracji. Nie będę tutaj pisać o szlaku, bo napisano już o nim niemal wszystko, więc skupię się na moich wrażeniach. Ten komin powyżej Źlebu Kulczyńskiego był dla mnie bardzo trudny, bo to długie i strome podejście. Później przejście przez Granaty, to sama przyjemność. Oczywiście że miejscami było wąsko i stromo i czasem niebezpiecznie, ale idąc wolno i rozważnie wybierając miejsca gdzie stawiać kroki, nie jest to aż takie straszne. Trochę z biciem serca czekałam na to sławetne miejsce gdzie trzeba zrobić krok nad przepaścią, ale mówiąć szczerze, trochę mnie ono rozczarowało. Przez chwilę zastanowiłam się czy to naprawdę jest to, bo zdjęcia w sieci wyglądają trochę inaczej. Bardziej niebezpiecznie. Zrobiłam ten krok, pomimo mojego lęku wysokości.

Bardzo skupiłam się na widokach z Orlej, bo są one naprawdę niesamowite. Piękne. Niezapomniane. I zostaną już ze mną na zawsze. Grań od Koziego Wierchu, przez Zawrat aż do Świnicy. Kościelec, Czarny Staw Gąsienicowy i Zmarzły Staw. W oddali Giewont, Kasprowy, Kopa Kondracka i cudne doliny. Widok na Buczynową Dolinę, dalej na Siklawę i Dolinę Pięciu Stawów. I piękne są też Granaty. Na każdym z nich stałam przez chwilę chłonąc te wszystkie widoki.

Dokładnie o 10.00 ruszyłam dalej ze Skrajnego Granatu. Granacka Przełęcz była dla mnie trudna, a potem Okolice Orlej Baszty i Buczynowe Czuby. Podejście w okolicy Buczynowej Przełęczy to ostatnie łańcuchy na szlaku i to już jest takie miejsce na „dobicie” i wisienka na torcie na Orlej. Dużo łańcuchów i bardzo stromo pod górę. Ostatni odcinek to przyjście granią na Małą Buczynową Turnię. I to jest nagroda za te wszystkie trudy na łańcuchach. Dolinę Pięciu Stawów widać jak na dłoni. I Siklawę i czarny szlak z podejścia do Piątki. No cóż – miałam farta, niebo było czyste i możliwości podziwiania widoków fantastyczne. Znowu posiedziałam tam kilka minut i zrobiłam sporo zdjęć. Dokładnie 13.15 stanęłam na Przełęczy Krzyżne. Znowu chwilę posiedziałam, żeby odpocząć i o 13.30 ruszyłam w dół. Po kilku minutach dogonił mnie Boguś, ale on poszedł swoim tempem i umówiliśmy się wieczorkiem na herbatę w schronisku. Już prawie na dole spotkałam jeszcze dwóch chłopaków, z którymi rozmawiałam rano jak ruszyłam z Pięciu Stawów. Tylko że oni poszli przez Zawrat, a teraz pogadaliśmy znowu, w drodze powrotnej.

Bardzo nie lubię szlaku z Krzyżnego do Piątki i chyba nie jestem w tym odosobniona. Jest długo, chwilami stromo, po kamieniach i czas dłuży się niemiłosiernie. Schronisko niby na wyciągnięcie ręki, a jednak potwornie daleko. No i byłam już trochę zmęczona i dość często odpoczywałam. Zameldowałam się w schronisku punkt 16.00, na tyle wcześnie, że załapałam się na nocleg na górze na materacach. Cała wycieczka zajęła mi jedenaście godzin. Całkiem nie źle jak na stateczną panią w średnim wieku (sic!) i na dodatek z nie do końca sprawną ręką…..

Moje wrażenia? To trudny i wymagający szlak. Wymagający przede wszystkim rozwagi i myślenia. Fakt, że szłam na asekuracji, dawał mi ten komfort psychiczny, że gdy źle się złapię, czy omskie mi się noga to będę przypięta do łańcuchów i na pewno nie odpadnę. I takie sytuacje miałam dwie. Raz zawisłam na łańcuchu bo po prosu nie miałam jak się złapać – tutaj

a drugi raz zjechałam ze dwa metry, bo było tak wąsko, że nie miałam gdzie postawić nogi – tutaj

Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu że chodzenie w uprzęży ma sens. Jeszcze muszę tylko zainwestować w kask, bo on też się przydaje na takich szlakach. Tak już chyba sobie poukładałam w głowie, że uprząż i lonża dają mi większą pewność tego, że jestem bezpieczna. Pomimo tego że od mojej operacji minęło już trochę czasu, to moja prawa ręka nadal nie jest w pełni sprawna i jakikolwiek większy wysiłek, czy spore obciążenie skutkuje bólem, nadwyrężeniem, czy opuchlizną. No i co tu dużo gadać, na prawej ręce nie zawisnę i się nie podciągnę, choć wiem, że kilka razy obciążyłam ją za bardzo. Nie było innego wyjścia. Mówiąc szczerze trochę się tego bałam co moja ręka powie po tej wspinacze, ale tragedii nie było. Choć skłamałabym gdybym powiedziała, że nie czuję jej po tych kombinacjach na łańcuchach i nie jest trochę nadwyrężona. Ale to wszystko wydaje się być w normie.

No cóż – spełniłam swoje wielkie marzenie. Przeszłam całą ORLĄ PERĆ, choć kilka ładnych lat zajęło mi wpasowanie się w idealne warunki pogodowe. Mam jeszcze jedno przemyślenie, takie w kwestii samotnych wędrówek. W zeszłym roku moim przemyśleniem było to że idąc sama, muszę bardzo uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy, bo nikt tego nie zauważy. W tym roku zauważyłam, ze idąc sama niestety nie mam zbyt dużo zdjęć siebie – zwłaszcza na łańcuchach, bo po prostu nie ma kto mi ich zrobić. Prosiłam spotkanych po drodze ludzi żeby zrobili mi zdjęcie i wysłali do mnie, ale niestety nie dostałam MMS-a.

No cóż chyba nie można mieć wszystkiego……

cdn…

PS. zwracam honor właśnie dostałam wiadomość, że jednak zdjęcia będą – czekam więc cierpliwie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *