Tak naprawdę to statystycznie rzecz biorąc tego biegania jest najmniej. Jest trochę o moich doświadczeniach z pasożytem, o moich refleksjach związanych z chorobą, coraz więcej o górach i żeglowaniu, a gdzie bieganie? Po raz kolejny przytoczę jedno z ulubionych powiedzeń Kasi: „chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach….” . Miałam biegać, i co?
Biegam, owszem biegam, ale nie tak jak planowałam i nie tyle ile planowałam. Mówiąc szczerze to trochę zamieniłam to moje bieganie na inne rzeczy. Z mojej jednorazowej zeszłorocznej wyprawy w Tatry, zrobiło się już kilka wyjść w góry i to w coraz wyższe góry i po coraz trudniejszych szlakach. I jeszcze kilka następnych mam w planie. I to takich w jeszcze wyższe góry i to nie tylko w Tatrach. Z pozoru prostej rozmowy z Magdą i z pozoru zwykłego rejsu po Bałtyku, zrobił się potężny projekt OnkoRejsu, który mamy nadzieję będzie kontynuowany i to nie tylko po Bałtyku, ale może gdzieś dalej i na znacznie trudniejszych akwenach.
A z bieganiem mam trochę problem. Każdy mój pobyt w szpitalu skutkuje – „oszczędzającym trybem życia i oszczędzaniem się” – tak mam zawsze napisane w wypisie. I pomimo tego że nie zawsze biorę to sobie do serca, to jednak staram się w tej sytuacji bieganie ograniczać. Nie chcę przedobrzyć i robić coś na siłę, bo najnormalniej w świecie boję się konsekwencji. Boję się że spory wysiłek fizyczny może spowodować to że padnę, albo dostanę jakiegoś krwotoku, albo innych nieprzewidzianych nazwijmy to „dolegliwości”. Zeszłoroczna zmiana leków (pisałam o tym na wiosnę), też wpłynęła na mnie i na moją kondycję fatalnie. Jestem chyba najlepszym przykładem wszystkich skutków ubocznych Clarzole – i tych psychicznych z huśtawką nastrojów o takiej skali o jakiej w najczarniejszych myślach nie przypuszczałam że może nastąpić, i tych fizycznych w łamaniem w kościach jak u emerytki i bólami stawów jak przy ostatnim stadium reumatyzmu. Nie wspomnę już o Lucrinie, który wstrzykuję sobie co trzy miesiące i po którym przez tydzień próbuję się pozbierać, czyli wstać z łóżka i w miarę molalnie funkcjonować. Niestety nie zawsze z dobrym skutkiem… Więc co przez miesiąc pobiegam i staram się mój dystans wydłużyć, to robi się ZONG i następuje przerwa. A po przerwie znowu próbuję od nowa. I tak minął już rok. Teraz znowu biegam, a za chwilę znowu będzie szpital i znowu przerwa. Pocieszające jest tylko to, że twardo trzymam się tego, że nie schodzę poniżej moich 6 kilometrów – czasem próbuję biec dłużej. I co jeszcze jest dla mnie szczególnie ważne – że biegam „na luzie”, czyli nie jestem po bieganiu zmęczona, nie sapię, nie mam problemów z oddychaniem, nie dogorywam przez godzinę i bardzo szybko się regeneruję. Zawsze staram się choć chwilę rozciągać po bieganiu (czasem przed też) i nie mam jakiś nieprzewidzianych bólów w nogach. Więc aż takiej tragedii nie ma, chociaż moja kondycja nadal pozostawia wiele do życzenia. Zaraz usłyszę, że nie powinnam narzekać, bo dla wielu osób te 6 kilometrów jest niewykonalne, ale ja biegałam już 10 kilometrów i to cztery, pięć razy w tygodniu i dla mnie, właśnie to był mój przeciętny dystans. Z uporem maniaka będę powtarzać że chcę do tego wrócić. I będę próbować. Operację mam zaplanowaną w drugiej połowie września, więc przede mną jeszcze miesiąc biegania, z tygodniową przerwą na rejs. Ale biegać będę i po operacji postaram się szybko do niego wrócić. Mam taką nadzieję. I znowu zacznę więcej pisać o bieganiu.
Witam cię , Agnieszko ja też zachorowałam w podobnym czasie co ty . Biorę podobne leki co ty i nie znam dnia ani godziny czy bedę w euforii psychicznej i fizycznej ,też mam oszczędzający tryb życia .I nawet chcąc go przekroczyć mój organizm często alarmuje ,że dość . Wspomnę że przeszłam pięć operacji i za każdym razem podnoszę się , a bywło ciężko z racji tego że jestem po raku piersi z rekonstrukcją etapową po usunięciu jajników i zdrowej piersi z rekonstrukcją , ponieważ jestem posiadaczką genu Brca2. Pozdrawiam i sciskam ciebie i wszystkie onkorejsowiczki !