Mam koleżankę, która twierdzi że jestem zadaniowcem – cokolwiek to znaczy. Ona rozumie to tak, że mam do zrealizowania cel i po prostu to robię. A potem następny i następny. I pewnie coś w tym jest bo przez cały poprzedni roku dokładnie tak funkcjonowałam. Od badania do badania, od chemii do chemii, potem operacja, kolejne wizyty u lekarzy, naświetlania, kolejne badania…… Po prostu odhaczałam kolejne wykonane zadania i koncentrowałam się na następnych.
Podobno chemię przeszłam jak burza, chociaż nie twierdzę, że nie miałam chwil załamania i zwątpienia – po co to wszystko robię. Wydaje mi się że dużo siły i wolę walki dała mi moja niezła kondycja, a kondycję zawdzięczam bieganiu. Szczerze mówiąc łudziłam się, że w trakcie leczenia uda mi się pobiegać, chociaż trochę. Niestety choroba mnie powaliła. Nie miałam siły. Były takie dni, kiedy zmuszałam się do tego, żeby wstać z łóżka. Dosłownie. Bo bałam się że jak odpuszczę raz – to już nie wstanę. Wstawałam, odwoziłam córkę do szkoły, chodziłam do pracy – czasem tylko na chwilę, czasem na trochę dłużej. Bardzo zaprzyjaźniłam się ze środkami przeciwbólowymi. Były dni kiedy musiałam położyć się w ciągu dnia. Żeby odpocząć.
Śmiem twierdzić, że tylko osoba, która przez to przeszła wie co znaczy słowo „chemia”. Nie chcę nikogo obrażać, czy umniejszać powagi innych chorób czy problemów zdrowotnych, ale z osobami które przez chemię przeszły czuję taką dziwną nić porozumienia. Bo one dokładnie wiedzą jak to jest naprawdę. Nie znają tego z opowiadań, z książek, z filmów, ale z życia. Znają ten ból, znają to uczucie oszołomienia po chemii, znają to uczucie kiedy wypadają włosy, wiedzą co to znaczy przytyć kilkanaście kilogramów po sterydach. I wiele innych drobnych rzeczy na które zwykle nie zwraca się uwagi.
Chemię przetrwałam. Bez biegania. Właściwie to bez jakiejkolwiek aktywności fizycznej, może z wyjątkiem chodzenia. Był taki moment, że bałam się wsiąść do samochodu, bo ilości leków spowalniały moje reakcje. Takie życie trochę jak w transie, na delikatnym „rauszu”. W lutym zakończyłam chemię i miałam się zregenerować do operacji zaplanowanej na marzec. Wszystko odbyło się zgodnie z planem.
Dzień po operacji w Centrum Onkologii na Wawelskiej, przyszły do mnie dwie przemiłe rehabilitantki i kazały ćwiczyć. Trochę byłam w szoku, ale ćwiczenia okazały się adekwatne do mojego stanu. Musiałam delikatnie ruszać ręką, oczywiście na tyle na ile mogłam, po prostu usprawniać ją. No więc zaczęłam ćwiczyć. I codziennie robiłam masaż ręki, dokładnie według zaleceń rehabilitantek. Czyli postawiono przede mną kolejne zadanie do wykonania. Z dnia na dzień mój zakres ruchów zwiększał się. Nie było obrzęków, więc ćwiczyłam dalej i coraz więcej. Rano, wieczorem, w domu, trochę w pracy. Szybko się regenerowałam. Aż pewnego dnia stwierdziłam po prostu, że idę biegać. Ale o tym następnym razem 🙂
Nawet nie wiesz jak mnie pocieszyłaś :))) Też jestem zadaniowa, dlatego tak mnie męczy czekanie… Już niedługo, mam taką nadzieję. Jesteś bardzo dzielna. Mi moja tłumaczka mówi że pomaga uwierzenie zespołowi i poddanie się ich działaniom. A zespół mam bardzo dobry.
Trzeba zaufać lekarzom. Oczywiście zakładam, że masz dobrych lekarzy. Pozdrawiam
Lekarza mam świetnego, mówią że najlepszy w Norwich. Już po chemii i radio wracam do normalności. A do Polski zabrałabym tą opiekę po szpitalu. Te zaproszenia na wizyty, system wspomagania telefoniczny i ustalanie z 2 miesięcznym wyprzedzeniem jak można wszystkich skanów. Ja tylko zadaniowego wykonuje o co proszą. Nikt nie mówi o kasie, tylko cały czas przekonuje że wspólnie dotrzemy do 99% pewności, że raka nie ma. Ale to za 3-5 lat… No to żyjemy, a ja jutro mam kiermasz z macmillianem. Pozdrawiam i gratuluję powrotu za kółko, ja nie mogę jeszcze przełamać strachu…
Żyjemy i to jest dobra wiadomość, a za kółko też pewnie wrócisz – to tylko kwestia czasu. Pozdrawiam.