Coraz częściej zadaję sobie to pytanie… Przecież jeszcze w trakcie chemii obiecałam sobie, że wrócę do biegania tak szybko jak to będzie możliwe, że muszę wrócić do formy, nabrać siły, bo przecież tyle jeszcze mam do zrobienia…. Po raz kolejny pozostaje mi przytoczyć sławetne zdanie Kasi, które coraz częściej powtarzam przy różnych okazjach „chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach”, a ja sporo tych planów miałam.
Czy to tak zawsze jest, że jak ten pasożyt staje nam na drodze, to to nasze życie musimy już całkiem jemu podporządkować? Staram się z nim żyć w symbiozie, nie wchodzić mu w drogę, ale on i tak swoje. Zawsze w najmniej odpowiednim momencie musi mi o sobie przypomnieć. Zaparł się że będzie mnie ograniczać, a ja się nie daję i tak siłujemy się już ponad rok. Nie pamiętam który już raz, po raz kolejny wracam do biegania. Te przerwy zaczynają mnie wkurzać. Jak już trochę pobiegam i zaczynam ten mój dystans wydłużać, to znowu coś się dzieje, że ląduję w szpitalu, a po szpitalu to już standardowo – „oszczędzający tryb życia” i „proszę dużo odpoczywać”. Znowu powiem, że teorię znam, z tym trybem oszczędzającym to różnie jest, no ale biegać przez jakiś czas nie chodzę, bo muszę trochę się zregenerować. I znowu mam przerwę. Albo zmiana leczenia. I znowu przerwa, bo nowe leki znoszę źle i musi minąć trochę czasu zanim mój organizm się przyzwyczai. Więc daje sobie na luz, żebym nie miała innych problemów jak się przeforsuję, no i znowu przerwa. Strasznie jestem już tym zmęczona. A ostatnia operacja rozłożyła mnie kompletnie na łopatki. Sporo ponad miesiąc dochodziłam do siebie, a jak już się zebrałam żeby wyjść i pobiegać, to było potwornie ciężko. Nadal wszystko mnie boli i jestem strasznie „połamana”, ciężko mi z tym, ale zakładam trampki i wychodzę z domu. To nie jest tak, że po bieganiu jestem zmęczona, ja ogólnie jestem zmęczona i bardzo słaba. Może to już ten wiek taki, że siły mam coraz mniej? Ale z drugiej strony, nie będę przecież siedzieć i narzekać. Muszę coś robić, bo jeżeli odpuszczę, to za jakiś czas już w ogóle nie będę miała siły żeby się ruszyć. I gdzieś wyjść. I zrobić coś pożytecznego. Może to nie jest tak, że się zmuszam, ale jest mi trudno się zebrać. Czasem po prostu nie mam wystarczająco dużo siły. Wiem, że muszę to przetrwać i z tygodnia na tydzień powinno być coraz lepiej. Tak sobie to próbuję tłumaczyć.
Miesiąc temu po raz kolejny w moim życiu zaczęłam od 3 km. W tym tygodniu biegam już 5. Jak będę zwiększać dystans o 2 km. co miesiąc, to do maratonu potrzeba będzie kilku lat….. Na razie o tym nie myślę, muszę znowu poprawić swoją kondycję, chociaż z tym akurat to i tak nie ma tragedii. Najgorsze jest to, że nie mam siły, że ciągle jestem zmęczona, że czasem po prostu padam i nie mam siły wstać. I to mnie wkurza. Próbuję też od niedawna zmienić dietę, staram się jeść takie bardziej wartościowe rzeczy i przede wszystkim nie jeść wieczorem. I bardzo ograniczyłam słodycze. Przerzuciłam się na miód i suszone owoce, i orzechy. Mam nadzieję że wytrwam. Zobaczymy. Bardzo mi ten maraton chodzi po głowie. I bardzo mam ochotę posiłować się jeszcze z moim pasożytem…..
Tak sobie ostatnio pomyślałam, że może powinnam znaleźć jakiegoś trenera, kogoś kto mi pomoże, może coś podpowie w kwestii treningów, czy jakiś ćwiczeń wzmacniających, czy właśnie w kwestii prawidłowego żywienia. Nie wiem czy to dobry pomysł. Zawsze twierdziłam, że znam siebie wystarczająco dobrze i wiem co jestem w stanie zrobić. Ale z drugiej strony może ktoś z lepszym doświadczeniem będzie miał też i lepszą wiedzę o bieganiu z pasożytem? O tym dochodzeniu do formy po zakończeniu leczenia?
Nigdy nie myślałam, że ten pasożyt może tak cholernie komplikować życie. A może to ja po prostu wymagam od siebie za dużo? Bo z nim wszystko wydaje się inne… Tylko dlaczego mam odpuszczać? Dlaczego mam mu ulegać? Już i tak sporo namieszał w moim życiu… Zaparłam się. Będę biegać. I z tygodnia na tydzień wydłużać ten mój dystans i mam nadzieję że znajdę w sobie na to siły. A pasożyt? Musi to zaakceptować. Nie ma wyjścia.
fot. Jacek Poremba, zdjęcie z projektu www.photosfor.life.
Dziś odezwała się we mnie „córka”. Chociaż usilnie upierasz się przy tym, żebym mówiła do Ciebie na „ty”, co w pewnym procencie zakrywa różnicę wieku, to mam zapas troski, jaka się kumuluje często w relacji matka-córka. Podziwiam Cię za taką ilość chęci, taki ogrom motywacji, ale proszę Cię, spróbuj się jednak oszczędzać. Musisz mieć siłę, żeby biegać, ale i żeby chodzić. A chodzić musisz dumnie i wesoło. Co zrobisz, jak Cię pasożyt złapie za gatki i pociągnie w stronę lóżka? Ja nie umiem sobie tego wyobrazić wcale. Ale z kolei nie umiałam sobie też wyobrazić Huberta w posiadaniu kartki, na której widnieje dowód na to, że ma złośliwego raka – a przecież mamy taką kartkę w domu…. No i stało się, a miało się nie stać – bo założenie, że co nie do wyobrażenia, to nie do wydarzenia… Biegaj ile chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz, ale zwolnij czasem i ładuj baterie. Nie chcę, żebyś się kiedyś wyczerpała. Ten trener, dobry duch, który miałby pomóc Ci w powracaniu do pasji to jest super pomysł – będzie Cię asekurował, żebyś bezpiecznie sobie kopytkowała… 🙂
Przesyłam słodkie buziaki,
Kasia…
Dzięki Kasiu, nawet nie wiesz jak bardzo cieszę się że Cię poznałam………
Jestem już po leczeniu raka piersi obecnie czytam książkę Ukryte Terapie i jest tam wspomniane, że niektóre sporty nie są wskazane poczytaj warto