Już jakiś czas temu kilka osób sugerowało mi napisanie tekstu na ten temat, ale szczerze mówiąc nigdy nie czułam się jakimś ekspertem, żeby wypowiadać się publicznie w tej kwestii. Jednak z drugiej strony, od kilku już lat jestem onkologiczna i tak naprawdę to zupełnym abstynentem niestety nie jestem, więc może najwyższa pora żeby na ten temat coś powiedzieć.
Kilka razy w moim życiu był czas kiedy w ogóle rezygnowałam z alkoholu, ale często było tak, że życie mocno weryfikowało te moje plany. Na przykład czas kiedy próbowałam zajść w obie ciąże, był czasem kiedy oboje z Andrzejem alkohol odstawiliśmy. Oboje nie byliśmy już najmłodsi, a gdzieś wyczytałam, że alkohol, mocna kawa i herbata, ale również niezdrowe jedzenie może trochę przeszkadzać. Jednak plany te zostały mocno zweryfikowane przez moje ciało w połowie drugiej ciąży, kiedy moja anemia sięgnęła zenitu. Hemoglobina spadła mi poniżej 6, a czerwone krwinki cały czas niebezpiecznie pikowały w dół. Pomimo, że szpinak jadłam garściami, kupowałam ogromne ilości granatów i buraków, efekty były mizerne. Moja mama mocno negocjowała ze mną kwestię wątróbki i czerwonego mięsa, ale na wiele to się nie zdało, bo na wątróbkę od lat mam odruch wymiotny – więc prędzej umrę z głodu niż ją tknę – a za stekami nie przepadam. OK, parę razy dałam się do nich przekonać, ale to raczej „przez rozum”. Z czerwonego mięsa to najlepiej wchodzi mi tatar, ale surowe mięso i ciąża niestety wykluczają się, więc tatar nie wchodził w grę.
Przepisano mi również żelazo w zastrzykach, bo po tym doustnym pojawiły się potworne problemy z żołądkiem, więc wybrałam kłucie tyłka. Co drugi dzień mój tato (lekarz zresztą) wstrzykiwał mi w tyłek ciemny zawiesisty płyn. Niestety te zastrzyki pamiętam do tej pory, a raczej ból z tym związany, bo był on na prawdę potworny, a na dodatek po miesiącu zrobiły mi się tak ogromne siniaki, że biedny ojciec nie wiedział gdzie ma mnie dalej kłuć…..
No i tutaj wkroczył mój Pan Doktor z propozycją czerwonego wina. Oczywiście dobrego gatunkowo wina i nie więcej niż dwa kieliszki w tygodniu. Mój tato odetchnął z ulgą, bo – jak stwierdził sam nie śmiał mi tego proponować, a uważał że to byłoby dobre rozwiązanie. Wszystko to razem sprawiło, że dotrwałam w tej anemii – już nie tak drastycznej – do końca ciąży, córka urodziła się cała i zdrowa i jak dotąd, a minęło już kilkanaście lat, rozwija się całkiem nieźle (ostatnio właśnie mnie przerosła….). Więc to nie jest tak, że ten alkohol zawsze jest beee. Kiedyś moja mama powiedziała mi takie zdanie i szczerze mówiąc stosuję je od wielu już lat i w różnych aspektach mojego życia, że „wszystko jest dla ludzi, ale ludzi myślących, potrafiących wyciągać prawidłowe wnioski, i potrafiących różne rzeczy stosować z umiarem….” – i to jest taka trochę filozofia mojego życia.
Kilka ładnych lat później nastąpił u mnie czas kiedy kolejny raz odstawiłam całkowicie alkohol. To był czas kiedy zdiagnozowano u mnie ostrą depresję i zaczęłam stosować leczenie farmakologiczne. Leki które brałam skreśliły alkohol na dość długi okres czasu. Niestety kiedy wyszłam już na prostą i moje życie zaczęło wracać do normy i powoli zaczął pojawiać się ten przysłowiowy kieliszek wina do obiadu, zdiagnozowano u mnie raka, więc mój świat znowu stanął na głowie. Stało się oczywiste, że od niepicia przez ponad dwa lata, przeszłam płynnie do niepicia, przez okres leczenia onkologicznego, czyli przez kolejny rok. W trakcie leczenia ten alkohol nie jest wskazany. Powiedziano mi wprost, że przy mojej chemii i lekach które brałam, żadne picie nie wchodzi w grę. Miałam również potworne zaburzenia smaku i zapachów, a woń alkoholu działa na mnie bardzo źle, szczególnie jak ktoś koło mnie pił piwo. Przy jakiś uroczystościach rodzinnych, nawet nie próbowałam niczego wąchać. No i tak minął kolejny rok mojej abstynencji. Chyba mogę już powiedzieć, że po tym czasie, moje ciało odzwyczaiło się od smaku alkoholu ….
Pamiętam, że po zakończonym leczeniu (a było to upalne lato) zaczęłam kupować sobie czasem piwo cytrynowe bezalkoholowe, a później również cytrynowego 2%-go Radlera. Szczególnie mi smakował przy grillu. Zresztą do tego pory jak mówię w pracy, że kupiłam sobie piwo na weekend, to Kasia pyta mnie czy mam namyśli ten soczek cytrynowy, który kiedyś stał koło piwa. No cóż – taką opinię mam w pracy….
Więc jak to jest naprawdę z tym moim piciem? Po tych kilku latach mojej abstynencji nie jestem w stanie wziąć do ust niczego wysokoprocentowego. I źle reaguję na zapach wódki. To znaczy wódkę oczywiście używam, ale do nalewek które robię, bo jakiś czas temu wróciłam do własnej produkcji. Mam już przećwiczoną śliwowicę, pigwówkę, wiśniówkę, cytrynówkę, orzechówkę, nalewkę na pestkach różnych owoców, no mój największy hit – malinówkę ze świeżych malin.
I te nalewki własnej produkcji pijemy przy okazji rożnych imprez i przyznam szczerze, że najbardziej mi smakują. Niestety jestem przykładem tego, że od picia można się odzwyczaić, bo więcej niż dwa, trzy kieliszki w siebie nie wcisnę. Podobnie jest w winem do obiadu. Dwa kieliszki to dla mnie norma i nic więcej.
Zdarzyło mi się kilka razy, że na jakiejś babskiej imprezie zaszumiało mi w głowie od prosecco, a nawet od sangrii. No cóż, nigdy nie przypuszczałabym, że po takich „sikaczach” będę w stanie coś poczuć, a jednak. Więc jakie są wnioski?
Najlepiej chyba opisze to właśnie sentencja mojej mamy, że wszystko jest dla ludzi, ale tych myślących. Kieliszek wina do obiadu, drink, albo nalewka do kawałka ciasta, czy piwo do grilla chyba nikomu nie zaszkodzi. Warunek jest tylko jeden – należy słuchać swojego ciała i wiedzieć kiedy ono nam powie dość. Ja słucham siebie i wiem kiedy mogę sobie pozwolić na drinka. Wiele razy natomiast zdarza mi się odmawiać, gdy ktoś proponuje mi alkohol wysokoprocentowy, bo picie go po prosu nie sprawia mi przyjemności. Ale jeżeli w różnych sytuacjach wypada, żebym wzięła ten kieliszek do ust, to wtedy staram się zawsze dolać sobie coś rozcieńczającego, sok, wodę, w ostateczności colę i wtedy zawsze mogę sobie postać ze szklaneczką w dłoni, mówić, że jeszcze cały czas coś w niej mam. No to pić czy nie pić? No właśnie – ja stosuję motto, że wszystko jest dla ludzi. Myślących ludzi. Czego Wam wszystkim życzę.
Na trzeźwo nie da się przejść choroby nowotworowej… ale to moje zdanie