Ostatnio zaczęłam się zastanawiać co wolę – chodzenie po górach, czy żeglowanie? Taki trochę dylemat, bo szczerze mówiąc i jedno i drugie sprawia mi dużą frajdę, ale….. no właśnie – to zupełnie dwie skrajne aktywności, więc jak można powiedzieć że lubi się i jedno i drugie?
Kiedyś chodziłam po górach. Jak byłam jeszcze dzieckiem, w Tatry zabierała mnie moja Mama. Może to nie były jakieś ekstremalne wycieczki, ale trochę po górach pochodziłyśmy. Tylko potem pojawiło się to „dorosłe” życie i ……trochę mi czasu na góry zabrakło. Paradoksalnie, mój pasożyt okazał się takim kijem bejsbolowym, na otrząśnięcie się z codziennego kieratu i na zmiany w życiu. Zmiany, w których zaczęłam robić coś dla siebie. Pierwszą rzeczą, od której zaczęłam było to, że obiecałam sobie gdzieś tak w połowie chemii, że jeżeli tylko znajdę w sobie trochę siły, to po zakończeniu leczenia, w lato pojadę w Tatry. Dotrzymałam słowa. To była najlepsza decyzja, która zapoczątkowała powrót do mojego „normalnego” życia. Zaczęłam od tych łatwiejszych tras, ale bardzo szybko zaczęłam chodzić po tych trudniejszych, a im trudniejszy szlak, tym sprawia mi on większą frajdę.
A żeglowanie? Kiedyś już mówiłam o tym, że od dawna chodziło mi gdzieś z tyłu głowy. Przecież na świecie jest tyle ciekawych miejsc, do których najłatwiej jest dostać się na łodzi. Kilka razy w swoim życiu lądowałam na jakiś jachtach na Mazurach, ale było to bardzo okazjonalnie. O żeglowaniu zadecydował przypadek. Chociaż ja nie wierzę w przypadki, wierzę, że tak po prostu musiało się stać. Poznałam fantastyczne dziewczyny, dziewczyny onkologiczne czyli takie jak ja i z nimi wyruszyłam na podbój Bałtyku …. i bardzo mi się to spodobało. Stąd powstała nasza sekcja ONKO-SAILING i nasze dalsze plany z żeglowaniem związane.
Tak naprawdę, to przez całe swoje życie czułam respekt do dwóch żywiołów – gór i wody. Takiej dużej wody. Kiedy mój Tato nauczył mnie pływać, wpoił mi właśnie ten respekt i to żeby nie kozaczyć. I tego trzymam się bardzo mocno. I w przypadku gór, i w przypadku morza. Zwłaszcza morza. Bo tam jest daleko do brzegu, do stałego lądu.
Żeglując, a ja do tej pory głównie żeglowałam po Bałtyku, jestem w grupie ludzi. Tak trochę ironicznie mówię, że przez jakiś tam czas, w kilka osób jesteśmy zamknięci na jachcie, na bardzo małej powierzchni jak sardynki w puszce. Żeby wytrzymać ze sobą tych kilka dni, musimy się tolerować, musimy się lubić, do jakiegoś stopnia ufać sobie i wzajemnie się uzupełniać. Bo warunki na morzu są różne i właśnie w tych różnych warunkach trzeba tworzyć zgraną grupę żeby sobie poradzić z żywiołem. Wiem, o czym mówię, bo przeżyłam już potężny sztorm i pracę załogi w tych skrajnych warunkach. Kapitan musi mieć zaufanie do załogi, a załoga do kapitana, bo w innym wypadku wychodzenie w morze nie ma sensu. I dalej, żeby wytrzymać tych kilka dni siedząc sobie niemal że na głowie, na kilku metrach kwadratowych trzeba mieć taką cechę, którą ja nazywam cechą zwierzęcia stadnego. A tak potocznie mówiąc trzeba odnaleźć się w grupie ludzi i nauczyć się żyć przez tych kilka dni trochę jak w komunie. No bo:
– jemy razem (chyba że moją kaszkę jaglaną, to wtedy jem sama, ale jeszcze pewnie kogoś do niej przekonam) i o tej samej porze, bo kambuz nie może cały czas być na „chodzie”,
– pijemy razem i tej samej porze – oczywiście mówię o kawie i herbacie, ale głównie o kisielkach :),
– śpimy na komendę i to nie zawsze w swojej koi i pod swoim śpiworem,
– myjemy się wspólnie i czasem na czas bo robota na pokładzie czeka, a czasem się nie myjemy o ogóle, bo nie ma na to warunków,
– nie zawsze zakładamy swoje ubrania, czasem po prostu łatwiej jest założyć to co jest pod ręką,
– każdy wykonuje swoje obowiązki wachtowe i nie ma że „mi się nie chce”, albo „nie jestem zainteresowany”,
– jak kapitan woła do żagli, albo do jakiejś pracy, to rzuca się wszystko i po prostu idzie się to robić.
To życie stadne na jachcie opanowałyśmy z Gosią do perfekcji, bo jak jedna schodzi z wachy, to druga zakłada jej mokre ubranie, żeby nie moczyć kolejnych sztormiaków. A po rejsie, kilka dni zajmuje nam uporządkowanie i odnalezienie swoich przemieszanych rzeczy… No ale na tym polega życie w stadzie i na małej powierzchni, a niestety nie każdy jest to w stanie wytrzymać.
W górach jest zupełnie inaczej. W góry idę wtedy, kiedy potrzebuję chwili spokoju, takiego resetu, ucieczki od wszystkiego co jest na dole. Kiedy potrzebuję nie myśleć, oczyścić głowę i umysł. W górach jestem sama. Ja przynajmniej po to tam idę, żeby pobyć sama ze sobą, z własnymi myślami. Sama podejmuję decyzje gdzie idę, jak długo idę, gdzie śpię, czy zostaję, czy idę dalej. Bardzo lubię ten czas tylko dla mnie, czas w ciszy i w spokoju, bo staram się nie chodzić tam, gdzie ludzie chodzą stadnie. Unikam ceprostrady, a na Rysach już byłam i więcej się tam nie wybieram. Może to jest tak, że czasem potrzebuję tej ciszy i samotności, bo na co dzień pracuję w gwarze i rejwachu w dużej grupie ludzi, więc muszę chwilę od tego odetchnąć. Chociaż to też jest tak, że w górach spotykam całą masę ludzi. Bardzo fajnych ludzi. Często razem gadamy gdzieś w schronisku, albo w przerwie we wspinaczce, czasem idziemy razem na szlak, a czasem utrzymujemy trochę dłuższą znajomość, żeby potem znowu wylądować gdzieś razem w schronisku, albo spotkać się w jakiejś dolinie albo na szczycie. Tylko że w górach w każdej chwili, kiedy chcę pobyć sama, mogę wziąć plecak i pójść przed siebie.
Zdarza się też, że idę w góry w grupie ludzi. Tylko że zwykle jest to mała grupa i zawsze można od tej grupy na jakiś czas odejść, można pójść wolniej, lub szybciej, lub inną trasą, jeżeli chcę chwilę pobyć sama.
Na jachcie takiej możliwości nie mam…….
Nie wyobrażam już sobie wakacji bez gór. MUSZĘ, choć na kilka dni pójść gdzieś wysoko. Muszę dotknąć tych skał, kamieni, muszę pooglądać te wspaniałe widoki, posłuchać ciszy…..
Nie wyobrażam też sobie tego, że przez kilka miesięcy nie wejdę na jacht. Nie stanę za kołem sterowym, nie postawię żagli, nie będę walczyć ze sznurkami i szmatami na falach. Nie będę mokra od stóp do głów, nie zjem kisielków i mojej kaszki jaglanej. Nie będę słuchać śpiewu wiatru, łopotu żagli i pracy silnika w kabinie na rufie…..
Pomijam już tę kwestię, o której wielokrotnie już mówiłam. Bo i walka z jachtem na falach i walka w górach z własnymi słabościami, to taka walka, jak ta nasza długa i żmudna walka z pasożytem. Musimy wierzyć że nam się uda i nie bierzemy innej opcji pod uwagę. Walczymy do końca, żeby żyć, żeby dopłynąć do kolejnego portu, żeby zdobyć kolejny szczyt.
No to jak to jest? Co wolę? Góry? Czy żagle? Powiem tak. Czasem jedno. Czasem drugie. Czasem słońce. Czasem deszcz. Są takie chwilę, kiedy potrzebuję być z ludźmi, potrzebuję ich obecności, rozmowy, tego życia stadnego. Są też takie chwile, kiedy potrzebuję samotności, bycia sama ze sobą, bo ja lubię siebie i tylko swoje towarzystwo. Oczywiście nie za często, ale lubię. Tylko najważniejsze jest to, żeby nie dać się zwariować i umieć te potrzeby wypośrodkować. I ja właśnie staram się to robić.