Moje Kaukaskie menu, czyli co jadłam w Gruzji i wysoko w górach.

Kwestia mojego jedzenia w górach zawsze jest dla mnie wyzwaniem. Nawet chodząc po Tatrach szczegółowo planuję co zabrać, żeby za dużo nie dźwigać na placach, ale z drugiej strony, żeby zawsze mieć coś pożywnego do przegryzienia. Tylko, że w Tatrach nie ma z tym zbyt dużego problemu, bo zawsze gdzieś można znaleźć jakieś schronisko gdzie zostaniemy nakarmieni. Problem pojawia się gdy jedziemy gdzieś daleko i przez jakiś czas nie mamy dostępu do cywilizacji. Tak właśnie było z moją zeszłoroczną wyprawą na Kaukaz. Po ogarnięciu wszystkich problemów związanych ze skompletowaniem odpowiedniego ubrania i kupnem potrzebnego sprzętu, przyszedł moment kiedy zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym co ja tam będę jeść ………

Zaczęłam od rozmów z różnymi ludźmi którzy chodzą po trochę wyższych górach i od przekopania Internetu. Znalazłam całą masę blogów, artykułów, porad i opisów różnych wypraw, ale cały czas miałam wątpliwości czy jest to odpowiednie dla mojego żołądka, bo ja niestety jem trochę inaczej niż przeciętny górski łazik.

Kiedy zaczęłam moje treningi przed wyjazdem na Kaukaz, zmieniłam też radykalnie dietę i zaczęłam się odżywiać dużo bardziej racjonalnie, ale przede wszystkim – zdrowo. Bardzo ograniczyłam słodycze (niestety nie jestem w stanie całkowicie ich wyeliminować), cukier i potrawy mączne. Praktycznie nie jem pieczywa, jeżeli już to ciemne, albo pełnoziarniste. Jem również coraz mniej mięsa, a jeżeli już to wołowinę albo drób, za to włączyłam do swojej diety dużo ryb. No i nabiał. Niestety bez nabiału nie jestem w stanie funkcjonować, a to wydawało mi się być sporym problemem. Wiele osób radziło mi przejrzeć ofertę żywności liofilizowanej i poszukać czegoś co by mi odpowiadało. Oferta tych produktów jest naprawdę ogromna, tylko musiałabym sporo tego kupić żeby to wszystko przed wyprawą wypróbować, a niestety takie jedzenie do najtańszych nie należy. Szczerze mówiąc największe moje wątpliwości rozwiała Monika Witkowska i Ewa Stachura z Mountain Freaks i dopiero po rozmowach z nimi zaczęłam poważnie planować moje kaukaskie menu.

Co więc jadłam na tej mojej prawie trzytygodniowej wyprawie? Jechałam do Gruzji, więc nie było opcji żebym nie spróbowała gruzińskich specjałów.  Wzięłam pod uwagę to, że kilka razy na pewno wyląduję w knajpie na chaczapuri, chinkali czy grzybach zapiekanych z serem sulguni, albo gulaszu z fasoli czyli lobio. Cały czas jednak pozostawała kwestia śniadań, kolacji i jedzenia podczas pobytu w namiocie w bazie pod Stacją Meteo oraz obu ataków szczytowych.

CHACZAPURI

CHINKALI

GULASZ Z FASOLI W KNAJPIE REGIONALNEJ W TBILISI

Czurczchele na regionalnym straganie w Macchecie ………

………….i na straganie w Tbilisi

Monika z ramach jakiejś promocji zorganizowała mi trochę liofilów, ale o tym będzie później.

Biorąc pod uwagę stan mojego żołądka i tego co jest on w stanie przyswoić, zaczęłam kompletować prowiant. Wymienię wszystkie rzeczy w punktach, to co zabrałam z Polski, to co kupiłam na miejscu, i to co zjadłam w różnych knajpach i w różnych okolicznościach – oczywiście z komentarzem jak mi się to wszystko sprawdziło.

  1. Suchary Bieszczadzkie – biorę je wszędzie; w góry, na wodę, na pustynię, na wszystkie wyjazdy, na długą podróż samolotem i zawsze wtykam je na podróż moim dzieciom. Zabrałam 10 paczek – wszystkie się przydały,
  2. Pasztety w małych opakowaniach – zabrałam chyba z pięć i też wszystkie zjadłam, ostatni podczas zwiedzania Tbilisi,
  3. Kabanosy – do Gruzji nie wyjeżdżamy bez kabanosów, bo Gruzini zawsze o nie pytają i bardzo je lubią. Zabrałam więc kilka paczek – większość zjadłam, resztę rozdałam,
  4. Suszone owoce – przywiozłam z Polski trochę migdałów i daktyli, resztę dokupiłam w Kazbegi i faktycznie podgryzaliśmy je bardzo często w najróżniejszych dziwnych sytuacjach,
  5. Elektrolity – wzięłam 4 tuby takich do rozpuszczania w wodzie i piłam je przez cały czas gdy byłam powyżej 3000 m.n.p.m. Efekt tego był taki, że po zejściu z Elbrusa wylałam wszystko co mi zostało w bidonie – nie mogłam już na te elektrolity patrzeć. Ale na górze bardzo się przydały, nie miałam żadnych problemów z tak zwaną „gospodarką wodną” mojego organizmu,
  6. Całe mnóstwo batonów energetycznych. Szczerze mówić to rzadko je jem podczas treningów, ale w górach wystarczą czasem dwa, trzy kęsy i można iść dalej. Batony kupiłam rożne; proteinowe-wysokobiałkowe – właśnie je brałam na ataki szczytowe, ale też takie zwykłe owsiane, z bakaliami, czy z musli, które jadłam np. na kolację czy jako przekąskę w podróży,
  7. Nabiał – no właśnie, mój największy problem, gdy tylko mogłam kupowałam jogurty do picia, ale przed wyjazdem nabyłam sobie takie przekąski z tapioką o nazwie „DayUp”, które przećwiczyłam głównie na morzu, kiedy mój organizm domagał się jogurtu. To jest taka forma zakręcanej tubki, którą bardzo łatwo można się pożywić. Trzeba tylko pilnować żeby na górze nie zamarzło i nosić najlepiej razem z kabanosami przy sobie. Zabrałam chyba ich pięć rodzajów w sumie chyba z 10 sztuk i też zjadłam wszystkie,
  8. Oprócz tej tapioki, zabrałam też całe mnóstwo przecierów owocowych, różnych musów i witaminizowanych przekąsek owocowych wiele też firmy „DayUp” albo Tymbarku, kupionych w Lidlu. Też zjadłam wszystkie, a było ich ok. 15 sztuk.
  9. Owsianka  – wzięłam kilka różnych rodzajów – takie w kubku i w torebce. Kiedy śniadanie musieliśmy robić sobie we własnym zakresie – zawsze jadłam owsiankę, zresztą ona najlepiej mi się sprawdza w górach. W kubku (tylko do zalania wrzątkiem) – miałam 3 sztuki, a w torebkach pięć. Wycyrklowałam dobrze, bo ostatnie torebki zużyłam przed wyjściem na Elbrus,
  10. Zwykle idąc w góry biorę też takie zwykłe suchary, które używam zamiast chleba. Tym razem jednak sucharów nie wzięłam, nabyłam sobie natomiast w prawdziwej gruzińskiej piekarni w Kazbegi chaczapuri z serem (z fasolą też jest pyszne) i zwykłe gruzińskie pieczywo – bo je po prostu uwielbiam, a tam smakuje inaczej niż w Polsce,
  11. Czekolada – jem ją jak jestem w górach, wtedy mam wytłumaczenie że mogę ją zjeść, bez wyrzutów sumienia, choć mam pełną świadomość że nie powinnam……. w Kazbegi kupiłam trzy tabliczki i oczywiście podzieliłam się z chłopakami,
  12. Owoce i warzywa – pomidory, brzoskwinie, grejpfruty, pomarańcze kupowałam na bazarku w Kazbegi (czasem Monika mnie nimi karmiła), ale tylko jak byłam na dole, nie brałam w góry niczego co mogłoby się zgnieść lub zepsuć,
  13. Żółty ser, ten typowy gruziński – tak naprawdę to kupił go Maciej a ja trochę mu podjadałam,
  14. Czurczchele – też kupione w Kazbegi od kobiet gruzińskich – kto nie jadł to musi spróbować – moje ulubione to te czerwone czyli orzechy w gęstym soku z granatu i żółte – w soku cytrynowym, sporo ich kupiłam później w Macchecie (bo tam był największy wybór) i przywiozłam do domu żeby rodzinka spróbowała gruzińskich przysmaków – niekoniecznie byli zachwyceni…….,
  15. Z Polski przywiozłam do Gruzji Ptasie Mleczko i nalewkę malinową Soplicy – to kolejny po kabanosach rarytas dla Gruzinów – wszystko zjedliśmy i wypiliśmy po zdobyciu Elbrusa,
  16. Zwykła czarna herbata, choć właściwie to nie musiałam jej brać, bo ta gruzińska jest przepyszna (przywiozłam do domu ponad kilogram najróżniejszych gruzińskich herbat). Przez cały mój pobyt w Gruzji piłam właściwie tylko herbatę, a kawę wypiłam tylko kilka razy z tego większość w Tbilisi. Zwykle kawę piję z dużą ilością mleka, a ponieważ w górach nie miałam jak tego mleka nosić, więc zrezygnowałam w ogóle z kawy – i nie był to dla mnie żaden problem,
  17. W Stacji Meteo, w nowo otwartej knajpce raz poszłam na naleśnika. Ponieważ poszłam do knajpki wcześnie czyli ok. godz. 12.00 – dostałam naleśnika w wersji mocno wypasionej czyli z dużą ilością miodu i orzechów. Ci którzy zdecydowali się na naleśniki ok. 14.00 dostali już tylko łyżkę miodu i jednego orzecha do każdego naleśnika,
  18. W Azau – po zejściu z Elbrusa, wszyscy poszliśmy na normalny posiłek do knajpy. Chłopaki zamówili gołąbki, a ja poprosiłam o tradycyjne manty czyli pierogi z mięsem i śmietaną – zjadłam dwa, resztę oddałam chłopakom,
  19. W schronisku na Elbrusie (tak, tak – na wysokości 3850 m.n.p.m. – można zjeść gorący posiłek), nie zdecydowałam się jednak na żadne eksperymenty, co w moim przypadku było dobrym pomysłem, poprzestałam na sucharach, pasztecie, kabanosach i batonach energetycznych. Niestety niektórzy po ichnim posiłku mieli problemy żołądkowe.

NALEŚNIK W STACJI METEO

CHACZAPURI Z LOKALNEJ PIEKARNI W KAZBEGI

NA LOKALNYM STRTAGANIE

 

I ostatnie dwie kwestie czyli woda i jedzenie liofilizowane. W kwestii wody (a należało pić ok 5 litrów dziennie, żeby zminimalizować wystąpienie choroby wysokogórskiej) założyłam sobie, że jeżeli skończy mi się woda z butelek, będę brała do ust TYLKO wodę przegotowaną. Efektem tego było to, że codziennie  poświęcałam około trzech godzin na gotowanie wody. Nawet zęby myłam w przegotowanej wodzie. Utwierdziłam się w tym że dobrze robię, gdy dziewczyna z namiotu obok dostała biegunki po zjedzeniu jabłka umytego w wodzie z ujęcia przy Stacji Meteo. To gotowanie było dość uciążliwe i pochłaniało sporo czasu, który mogłam przeznaczyć na odpoczynek, ale summa summarum przez całą wyprawę nie miałam żadnych problemów z żołądkiem, więc z perspektywy czasu wiem, że to był dobry pomysł.

Jedzenie liofilizowane. Miałam co do niego poważne wątpliwości, ale niestety bez liofilów na takich wysokościach po prostu się nie da funkcjonować. Ja swoje jedzenie torebkowe ograniczyłam od minimum. Dostałam od Moni kilka sztuk liofilizatów, z czego najbardziej sprawdziła mi się owsianka. Na prawdę była dobra, miała ok 700 kalorii i po zjedzeniu jej trochę po 12.00 w nocy, przez wiele godzin byłam syta i nie chciało mi się jeść. Zupa krem brokułowo-szpinakowa – nie wygadała zbyt zachęcająco – ale też była pożywna. Największy problem miałam z daniami w stylu pasta, potrawka z kurczaka, ryż z mięsem, ale zawsze skubałam trochę od chłopaków i dzieliłam się z nimi moimi obfitymi daniami, których nie byłam w stanie w siebie wtrząchnąć.

ZUPA KREM BROKUŁOWO-SZPINAKOWA – W OPAKOWANIU ……..

 ……… I GOTOWA DO ZJEDZENIA – zachęcająco raczej nie wygląda ……

Podsumowując to wszystko, chyba mogę powiedzieć, że jeżeli zaczniemy planować dużo wcześniej co będziemy jeść i będziemy ustalać swoje wysokogórskie menu ze sporym wyprzedzeniem, to można wszystko sobie poukładać i zaplanować, nawet jeżeli jest się taką wybredną osobą jak ja i z takim wymagającym żołądkiem.

Powinnam jeszcze wspomnieć o gruzińskim winie którego też kilka razy udało mi się spróbować – bardzo polecam czerwone saperavi (moje ulubione) i białe rkatsiteli (świetnie się sprawdza w upale gdy jest serwowane prosto z lodówki). Piwa gruzińskiego niestety nie popiłam – spróbowałam tylko trochę tego kupionego przez chłopaków (nie lubię piwa, więc nic tu nie podpowiem), a czaczę, czyli gruziński bimber tylko powąchałam i to mi wystarczyło na cały wieczór, bo gdybym wypiła chociaż ze dwa łyki, to raczej bym już nie wstała z za stołu …..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *