Jakiś czas temu obiecałam napisać kilka słów o moim majowym pobycie w Kanadzie z Grupą Żeglarską Onko-Sailing. Trochę czasu już minęło, a ja ciągle nie mogę się zebrać żeby o tym napisać. Ale już się poprawiam….
Nasz wyjazd został zaplanowany na koniec maja, jednak ja musiałam w pierwszych dniach czerwca wracać z za oceanu, bo od dawna miałam już zaplanowany wyjazd do Izraela, na tradycyjne żydowskie wesele, którego odpuścić nie mogłam. Stwierdziłam więc, że kilkunastogodzinna podróż na drugą półkulę na pięć dni jest trochę bezsensowna i postanowiłam polecieć kilka dni wcześniej. Znalazłam niedrogi hotel i zaplanowałam wykorzystać te dni na szybkie zwiedzanie Vancouver i okolic.
Hotel faktycznie okazał się niedrogi, ale rezerwując go nie przyszło mi do głowy żeby sprawdzić dlaczego tak jest….. Suma summarum, wylądowałam w China Town, dzielnicy kloszardów, bezdomnych i wszechobecnego zapachu maryśki. Gdy wychodziłam z hotelu rano, wszyscy bezdomni stali w kolejkach do pobliskich kościołów, darmowych jadłodajni i organizacji charytatywnych które się nimi opiekowały. Kiedy wracałam wieczorem, wszyscy którzy rano stali potulnie w kolejce po jedzenie i kilka groszy zapewne na kolejną działkę, okupowali całe ulice i wszystkie okoliczne zaułki. Siedzieli, leżeli, szwędali się po ulicach z całym swoim dobytkiem, byli bardzo głośni i hałaśliwi i niejednokrotnie zaczepiali takich jak ja, czyli zabłąkanych przechodniów. Wielokrotnie widziałam ludzi wstrzykujących sobie kolejną działkę i strzykawki walające się po ulicy (a codziennie wczesnym rankiem służby oczyszczania miasta miały pełne ręce roboty). Szlam więc bardzo energicznym krokiem, bo gdy zapadł zmrok, okolice mojego hotelu stawały się po prostu niebezpieczne. Ale ogólnie i hotel i kawa z automatu którą tam serwowali okazały się bardzo przyzwoite. Przetrwałam. Albo moje wrodzone szczęście zadziałało po raz kolejny.
Co udało mi się zwiedzić i obejrzeć przez ten czas? Przede wszystkim pojechałam do Capilano Susspension Bridge Park, czyli parku z najdłuższym na świecie wiszącym mostem, czyli największej tego typu atrakcji w rejonie Vancouver. Poszłam też do Akwarium, które było opisywane we wszystkich przewodnikach jako absolutne „must see” i faktycznie takie wrażenie odniosłam po spędzeniu tam kilku godzin. Trochę czasu spędziłam na zwiedzaniu Stanley Park. To przyrodniczy raj niemal w samym centrum miasta, ze wszystkich stron otoczony wodą. Obejrzałam piękne mariny i cumujące tam jachty, pozbierałam muszelki na plaży nad oceanem, popodziwiałam Lions Gate Bridge, który niemal przytłoczył mnie swoim ogromem i pływające domy, które widziałam pierwszy raz w swoim życiu. Poza tym poszwędałam się po mieście. Popłynęłam tramwajem wodnym na Granville Island – miejscu niesamowicie urokliwym, z tzw. Public Market – który skojarzył mi się z folklorem miejscowego jarmarku, gdzie można wszystko kupić i popróbować miejscowych specyfików i rarytasów najróżniejszych kuchni. Zjadłam na obiad przepyszne grillowanie warzywa, a na kolację nabyłam sobie chleb bananowy i owoce pitaji, czyli sławetne dragon’s fruit – jak nazywa ten owoc mój syn. Zwiedziłam China Town, Downtown z Canada Place zbudowanym na wystawę światową w 1986 roku i Gastown czyli najbardziej znaną i najbardziej reprezentacyjną cześć Vancouver. Byłam na sławetnej plaży English Bay Beach i na Robson Street czyli najbardziej ekskluzywnej i najdroższej ulicy w mieście. Na Granville Street znalazłam outlet, gdzie za nieduże pieniądze zrobiłam zakupy i nabyłam wszystkie prezenty z klonowym liściem. Zrobiłam sobie jeszcze szybki piknik na trawie przed ogromną kopuła gdzie mieści się Word of Science i przejechałam się tzw. Sky Train, czyli vancouverskim metrem. Zamieszczałam już na FB pojedyncze zdjęcia z Kanady, ale tak sobie myślę, że jak znajdę trochę czasu, to zrobię albumy w poszczególnych miejsc, żeby pokazać Wam trochę więcej niż moje krótkie migawki z Kanady. Później już, z całą grupą pojechaliśmy na kilka krótkich wycieczek do Lynn Valley Park, White Rock Park i do Whistler. Jak wynikało z przewodnika, rożnych atrakcji w okolicy Vancouver jest tyle, że przez miesiąc miałabym co robić. Może jeszcze kiedyś będzie mi dane tam pojechać jeszcze raz………
A gdy wsiadałam w powrotny samolot do Europy, reszta grupy ruszała w rejs na czterech jachtach w stronę zatoki Princess Louisa, która znajduje się około 90 mil morskich na północ od Vancouver …..