Znowu mnie jakaś taka refleksja ogarnęła, ale jak patrzę na życie toczące się wokół mnie, to coraz bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Każdy z nas gra jakąś rolę i coś udaje…. Próbuje naginać rzeczywistość i przekonywać wszystkich wokół, że jest dokładnie odwrotnie niż w rzeczywistości. I tak na prawdę na pierwszym miejscu wcale nie stawiam tutaj tych, którzy udają że raka nie ma. Bo na to, żeby przyznać się przed samym sobą że siedzi w nas pasożyt potrzeba bardzo dużo odwagi. I zwykle zajmuje to sporo czasu. Ale prędzej czy później każdy z nas uczy się wypowiadania głośno słowa RAK. Czasem jest tak, że wydaje się nam że nasza sytuacja życiowa nie pozwala nam mówić o chorobie – boimy się reakcji naszych bliskich, utraty pracy, stanowiska, odsunięcia na drugi plan. A poza tym przecież nie chcemy nikogo denerwować, obarczać swoimi problemami, prosić o litość, czy współczucie, pokazywać nasze słabości. Tylko jak tak się głębiej nad tym zastanowić, to nie do końca wiem czemu to ma służyć? Chociaż z drugiej strony, ci, którzy ukrywają fakt noszenia w sobie pasożyta, mogą zarzuć takim jak ja nadmierny ekshibicjonizm. Bo mówimy o chorobie głośno, a czasem wręcz podobno za dużo. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale nie mówienie o problemie, wcale nie sprawi, że on przestanie istnieć. Udawanie że jesteśmy zdrowi, że nic się nie dzieje, nie sprawi że pasożyt zniknie. Dla mnie to raczej takie zaklinanie rzeczywistości, chowanie głowy w piasek, trzymanie się jak tonący brzytwy, że może jednak ktoś się pomylił odnośnie diagnozy…..
Ale tak naprawdę to nie mówię tylko o nas onkologicznych, przecież takie podejście do choroby może dotyczyć wszystkich naszych problemów zdrowotnych. Tak naprawdę, to w ogóle nie zdajemy sobie sprawy ile wokół nas żyje ludzi z cukrzycą, z problemami z tarczycą, ile jest ludzi z depresją, z problemami psychicznymi, ludzi ze stomią, z endoprotezą, z problemami kardiologicznymi, ludzi po udarach, wylewach i z wieloma, wieloma innymi przypadłościami. Czy tym ludziom żyje się łatwiej gdy mówią wszystkim w swoim otoczeniu, że wszystko jest OK, bo przecież na pierwszy rzut oka nic nie widać? Wydaje mi się jednak, że dla każdego przychodzi taki moment, że prędzej czy później zaczyna o tych swoich problemach mówić. Chyba każdy ma jakąś swoją pojemność psychiczną i w końcu nie wytrzymuje. Nie wytrzymuje z duszeniem tego wszystkiego w sobie, z udawaniem. Nie bardzo rozumiem takie podejście do problemów ze zdrowiem, ale staram się je uszanować.
Rozmawiałam ostatnio z psychologiem na ten temat i dowiedziałam się że wiele z tych osób nie mówiących o swoich przypadłościach ma gdzieś w swojej głębokiej podświadomości przekonanie, że naprawdę nie mają żadnych problemów. Tylko że dla każdego przychodzi taki moment, że psychika nie wytrzymuje. Jednym zajmuje to tygodnie, innym miesiące, a jeszcze innym lata ……. Zupełnie natomiast nie jestem w stanie pojąć rozumowania wielu ludzi, którzy twierdzą, że nie będą chodzić do lekarza, bo jak już pójdą, to jeszcze nie daj Boże coś ktoś im znajdzie i będą musieli się leczyć. Więc lepiej do lekarza nie chodzić, nic nie wiedzieć i się nie leczyć….
To tyle o naszym zdrowiu, ale zaklinanie rzeczywistości dotyczy nie tylko kwestii różnych naszych chorób i przypadłości. Tak naprawdę z kwestią udawania, że rzeczywistość jest tak cukierkowo piękna spotykam się coraz częściej w mojej pracy. W pracy z dziećmi. A właściwie w pracy z rodzicami tych dzieci. Przyznam się że po tych wielu, wielu latach w oświacie wydawało mi się że widziałam już wszystko i nic mnie nie może zaskoczyć. Otóż nie. Coraz częściej zdarza mi się rozczapierzyć paszczę albo się zapowietrzyć, bo nie wiem jak powinnam odpowiedzieć – jak zareagować.
Czy naprawdę to już na stałe wpisuje się w naszą rzeczywistość udawanie że jesteśmy fantastycznymi rodzicami i mamy bezproblemowe dzieci? Każdy by tak chciał. Ja też bym tak chciała, tylko że rzeczywistość trochę się mija z tym co sobie wymarzymy. Niestety przez ostatnie lata obserwuję zjawisko pojawiania się coraz większej ilości dzieci – nazwijmy to ogólnie – z problemami, dzieci dysfunkcyjnych. Wiem, że łatwiej jest zwalać wszystko na problemy rozwojowe dziecka i mówić że z tego wyrośnie i że wszystko się jakoś ułoży. Niestety z wielu dysfunkcji się nie wyrasta, one z nami zostają już do końca. Tylko gdy się je wcześniej zdiagnozuje, łatwiej sobie z problemami dziecka poradzić. Coraz częściej mam wrażenie że do naszego poukładanego świata w którym jest dobra praca, nowoczesne mieszkanie, nowy samochód – chcielibyśmy jeszcze dobrać dziecko z katalogu……. Niestety życie pisze nam różne scenariusze, dzieci zwykle nie są bezproblemowe, wymagają zaangażowania, uwagi, spędzania z nimi czasu. A dziecko dysfunkcyjne wymaga tego zaangażowania znacznie więcej, choć czasem nie jest łatwo.
Gdyby tak się rozejrzeć wokół, to tego zaklinania rzeczywistości w naszym najbliższym otoczeniu jest masę: alkoholizm – ukrywany pod wyluzowaniem się wieczorem przy szklaneczce drinka, przemoc domowa – ukrywana pod kolejnym nieudanym zabiegiem medycyny estetycznej, żywienie dziecka w fast foodach – pod pozorem jedzenia tylko ciemnego pieczywa z awokado w przedszkolu, klapsy dawane dzieciom – i zdziwienie „no skąd on bije inne dzieci, przecież w domu tego nie widzi”. Widzi. Widzi że tata uderzył mamę, że mama płakała, dzieci i tak powiedzą wszystko, nawet to, że wieczorami codziennie jeżdżą do McDonalda, bo „…. wie pani mama nigdy w domu nie gotuje zupy….”, itd. itp. Długo jeszcze można wymieniać….
Czy nie lepiej byłoby po prostu zmierzyć się z problemem, zamiast ciągle coś udawać? Tylko, że takie wzięcie życia za bary często jest znacznie trudniejsze. I wymaga zwykle sporej odwagi, niestety nie wszyscy ją mamy…….
Refleksja bijąca z tego jest bardzo widoczna i zmusza do głębszego myślenia.