…….. to moment kiedy dostajesz diagnozę „nowotwór złośliwy” nie jest końcem świata.
Może zabrzmiało to dziwnie, ale chcę Wam dziś opowiedzieć właśnie o takim przypadku. Z mojego najbliższego otoczenia
Od kilku ładnych lat pracuje ze mną pewna kobieta. Nazwijmy ją Panią X. Pani X. była jedną z tych osób, które bardzo przeżyły moją diagnozę. To była ta osoba, która zarządziła u mnie w pracy produkcję soku z buraków kiedy spadała mi morfologia. Która zawsze pilnowała żebym jadła to co powinnam i wyrzucała mnie do domu jak nie miałam siły, nie najlepiej się czułam albo mój wygląd wskazywał na to, że powinnam odpocząć.
Na początku grudnia Pani X. wróciła z mammografii z informacją że w piersi ma guza i że wygląda to bardzo poważnie. Nie ukrywam, że był to dla nas wszystkich bardzo trudny moment, bo kiedy takie rzeczy dzieją się koło nas, to niestety emocje dają o sobie znać. Oczywiście, że był płacz i przez chwilę dość ciężka atmosfera, ale nie trwało to długo. Dość szybko poszły w ruch kontakty znajomych – znajomych i w dość krótkim czasie Pani X. została umieszona w CO na Wawelskiej u mojego Najlepszego Doktora. Potem też poszło piorunem. Biopsja, wyniki, badania i szybka decyzja co do operacji. A operacja była już pod koniec stycznia, Więc tak naprawdę, to wszystko trwało niecałe dwa miesiące.
Pojechałam na Wawelską w dniu operacji Pani X. Weszłam do szpitala jakąś godzinie po jej wybudzeniu z narkozy i tak szczerze mówiąc, to w dużo gorszym stanie psychicznym zastałam męża Pani X, niż ją samą. No cóż, po operacji, a zwłaszcza po narkozie, dojście do siebie zajmuje dłuższą chwilę. Na początku boli gardło po intubacji, jest trochę chrypki i człowiek ogólnie jest bardzo osłabiony. Ale to normalne i ta pierwsza doba jest najgorsza. Tylko że Pani X była w bardzo dobrej kondycji i sama przyznała, że nastawiała się na to, że zniesie to wszystko dużo gorzej. Z dnia na dzień jej głos był coraz lepszy (rozmawiałyśmy telefonicznie codziennie), a na dzień przed wypisem, Pani X rozmawiała już ze mną bardzo rzeczowo i zadawała mi bardzo konkretne pytania o rehabilitację, ćwiczenia, obciążanie ręki, ściąganie chłonki, zdjęcie szwów, wizyty kontrolne. Kiedy trzy dni temu odwiedziła nas w pracy, wcale nie było po niej widać tych ciężkich przejść. Wszystko u Pani X. dzieje się zgodnie z planem, wizyty kontrolne, ściąganie chłonki, zmiana opatrunków, rehabilitacja. I są już wstępne plany dalszego leczenia. A na razie czekamy jeszcze na histopatologię……
Jakie z tej historii można wyciągnąć wnioski? Zastanawiam się, jakby to wszystko się potoczyło, gdyby ta diagnoza trafiła na kogoś, kto kompletnie nie wiedziałby co robić. Na kogoś, kto nie byłby na tyle silny, żeby zacząć działać i szukać możliwości do kogo należy się takiej sytuacji zwrócić. Na kogoś, kto przez ostatnie ponad trzy lata nie miał w swoim otoczeniu takiej osoby jak ja, kogoś kto jest namacalnym dowodem na to, że można przejść całe leczenie i wrócić do „normalnego” życia. Na kogoś, kto zostałby ze swoją diagnozą sam tak, jak jest to niestety w wielu przypadkach. Sama byłam takim przypadkiem ponad trzy lata temu. Tylko że ja wtedy przetarłam szlaki. Nie tylko dla siebie. Ale też dla innych.
Dużo rozmawiałyśmy z Panią X przez ten czas od grudnia do stycznia i zgodnie z prawdą mówiłam jej, że nie wiem co w takiej sytuacji można mądrego powiedzieć. Pomimo tego, że sama przeszłam jakiś czas temu tę drogę, to każda sytuacja kiedy rozmawiam z osobą która ze swoją diagnozą staje na jej początku, jest dla mnie trudna i jest dla mnie dużym stresem. Ale wiecie co usłyszałam od Pani X jeszcze w grudniu, kiedy już oswoiła się z myślą, że to złośliwy nowotwór piersi? Usłyszałam „….przecież pani przez to wszystko przeszła pani Agnieszko, widziałam tę pani chorobę przez ten cały czas, więc ja też sobie z tym poradzę i też przez to przejdę…..” – i to chyba jest najlepsza pointa mojej rocznej walki z pasożytem, życia z nim przez ponad trzy lata, ale przede wszystkim pointa mojego tłumaczenia światu, że rak to nie wyrok, że rak to tylko diagnoza, że rak to choroba, którą po prostu należy leczyć….