Pierwsze koty za płoty. Popłynęliśmy. I dopłynęliśmy. I to tam, gdzie wstępnie zaplanowaliśmy. Ale po kolei. Nasz pierwszy poważny rejs, czyli oficjalny rejs grupy żeglarskiej ONKO-SAILING rozpocznie się 20-go maja. Wtedy ruszymy przez Bałtyk do Kopenhagi. Ale to dopiero za dwa tygodnie. Teraz to było takie preludium przed tym naszym „dużym” rejsem.
Kiedy zaczęłyśmy propagować ideę ONKO-SAILINGU, kiedy zaczęłyśmy mówić głośno o tym, że pomimo naszych ograniczeń, pomimo wszystkich przejść onkologicznych można jeszcze tak dużo zrobić, zaczęły odzywać się do nas osoby, które powiedziały „ja też chcę sprawdzić się na wodzie”. W ten sposób trafili do nas Ewa i Marcin i jeszcze kilka osób związanych z Fundacją PoCANCERowani. Planując nasz rejs do Kopenhagi, okazało się że jacht na którym popłyniemy czyli Solanus, na początku maja ma kilka dni „przestoju”. Bardzo szybko została podjęta decyzja, że płyniemy – chociaż na tych kilka dni. Ponieważ nie można było zaplanować żadnej dalszej wyprawy, więc pozostało takie rekreacyjne pływanie po Zatoce Gdańskiej. W połowie kwietnia załoga została skompletowana. Popłynęła Hana (jako dokumentalistka naszego żeglowania), Ela, która niedawno do nas dołączyła i reprezentacja PoCANCERowanych czyli Ewa i Marcin. Również i ja znalazłam się w tej grupie, a trzeciego dnia z różnymi przygodami dotarła do nas Gosia. Jako kapitan popłynął z nami Wilk Morski, czyli Roman Nowak od lat pływający na Solanusie, a jako I oficer Krzyś, który pomimo młodego wieku swoim doświadczeniem i wiedzą mógłby obdzielić kilka osób. Jeżeli chodzi o mnie to tych kilka dni potraktowałam jako naukę żeglowania i pracy na Solanusie.
Spotkaliśmy się w środę wieczorem w marinie w Górkach Zachodnich gdzie cumuje Solanus. Po wieczornym grillu omówiliśmy z grubsza szczegóły naszego rejsu i następnego dnia rano, wyszliśmy z mariny w kierunku Gdańska. Ponieważ pogoda zapowiadała nam się wybitnie plażowa z minimalną ilością wiatru, doszliśmy do wniosku, że na bieżąco będziemy nasze plany korygować, zgodnie z tym czym nas Neptun obdarzy. Najpierw ruszyliśmy w stronę Gdańska, a potem Martwą Wisłą przez Nowy Port aż do …… stacji benzynowej, z bardzo prozaicznego powodu – po prostu musieliśmy zatankować. Zawsze zastanawiam się gdzie na jachcie jest miejsce na te wszystkie zbiorniki. Zmieściliśmy 200 litrów paliwa. Oczywiście nie obyło się bez przygody, bo kilka metrów przed stacją benzynową złapaliśmy kilem dno, czyli mówiąc potocznie osiedliśmy na mieliźnie. Nie było żadnego oznakowania, a Solanus ma dość spore zanurzenie. Kapitan zarządził rozbujanie jachtu, więc dość długą chwilę biegaliśmy po pokładzie w tę i z powrotem, wieszając się na końcu na wantach. Niestety, ku rozczarowaniu przede wszystkim Marcina, mielizna w Gdańsku okazała się jedyną poważniejszą przygodą w trakcie naszego rejsu. Neptun postanowił oszczędzić naszych nowych załogantów i zgodnie ze słowami jednej z naszych ulubionych szant, którą wspólnie chętnie nuciliśmy „….. czy wiało, czy nie wiało, na silniku jechaliśmy drogę całą……”.
To oczywiście taka przenośnia literacka, bo stawialiśmy żagle i to wiele razy.
Tak naprawdę, stawienie żagli to niby taka monotonna i powtarzalna czynność, ale każdy jacht ma swoją specyfikę. Bardzo się cieszę, że popłynęłam na tych kilka dni, bo dowiedziałam się dużo o Solanusie i to takich prozaicznych czynnościach jak stawianie, czy zrzucanie żagli, cumowanie, czy szykowanie się do zwrotu. Tak sobie myślę że bezan jestem w stanie postawić już sama. Z fokiem jest trochę gorzej, bo potrzeba trochę siły do kręcenia korbą na kabestanach, a z tym u mnie jest pewien problem (już trzeci dzień walczę ze spuchniętą ręką). Sprawdziłam się natomiast w wiązaniu krawatów na żaglach, a w buchtowaniu wszelakich sznurków osiągnęłam prawie mistrzostwo świata. Muszą tylko trochę poćwiczyć węzły na knagach, szczególnie przy cumowaniu. W wolnych chwilach, między bardzo męczącymi wachtami ćwiczyliśmy sobie z Marcinem wiązanie sznurków w najróżniejsze pętle i węzły i to z całkiem niezłym efektem.
Tak naprawdę, to dużego doświadczenia w żeglowaniu nie mam, ale po tym co przeszłam ostatnio na Bałtyku, szczególnie ten sławetny sztorm w drodze powrotnej z Gotlandii i naszą podróż z Nexo do Kołobrzegu, to mogę powiedzieć, że jak wieje poniżej czwórki, albo gdy jacht idzie poniżej 5 węzłów, to jest to rejs wybitnie rekreacyjny. Albo turystyczny, czyli takie prawie Karaiby.
Jednak pomimo słońca i tego, że wróciłam do domu prawie czarna, zimno było pierońsko. Niestety słońce na Bałtyku jest bardzo zdradliwe, niby gorąco, ale nawet przy tak słabym wietrze było bardzo zimno. Ania spytała mnie dziś – ile warstw miałam na sobie. Policzyłam, że cztery w porywach do pięciu. Czapkę zdjęłam dopiero w niedzielę, a rękawiczki zdejmowałam tylko przy cumowaniu, głównie kiedy wiązałam mokre linki odbijaczy, albo wybierałam cumy.
Mówiąc szczerze wolałabym popłynąć gdzieś dalej, bo takie pływanie – tak zwane dzienne – od portu do portu jest takie – powiedziałabym mało obfitujące w przygody. Przede wszystkim Marcin był zawiedziony. Ale jeszcze wszystko przed Nim.
Takie wieczorne „parkowanie” w marinie, spacer po Helu, Władku i Jastarni – jednak też ma swoje uroki. Człowiek nie jest zmęczony, można wieczorem pójść na piwo, albo posiedzieć na jachcie i po prostu spędzić miło czas. No i w nocy można się normalnie wyspać. I właśnie przez to normalne spanie, system wachtowy tak nie do końca w tym naszym rejsie się sprawdził. No bo na swoje wachty we właściwym czasie wychodziła tylko Hana, nauczona wieloletnim pływaniem z Romkiem, że „wachta to świętość”. Cała reszta stała w kolejce do steru, bo tak jakoś jak ktoś się już do tego steru dorwał, to nie miał chęci go oddawać. Zwłaszcza Kapitan.
Tak naprawdę to tylko kambuz pracował tak jak powinien, bo zdaniem naszego I oficera „wachta kambuzowa jest najważniejsza”. Mesa na Solanusie jest bardzo mała, praktycznie na jedną osobę, ale jak wciągnęłyśmy z Elą brzuchy, to zmieściłyśmy się w niej obie. Gotowanie kaszy (nie tylko jaglanej) idzie mi już coraz lepiej na bujającej się kuchence, zresztą wszystkie obiady były fantastyczne i wszyscy stanęli na wysokości zadania. Właściwie to z kambuzem był tylko raz jeden problem, bo po północy Krzyś uparcie twierdził, że jago wachta kambuzowa się już skończyła, a Halinka stwierdziła, że zaczyna ją dopiero od śniadania. No więc w przypływie koleżeńskiej współpracy umyłam wszystkie szklanki i resztę talerzy i wszyscy byli szczęśliwi.
Jeszcze przypadło mi w udziale obieranie w sobotę ziemniaków, bo sobotnia wachta na pokładzie była dla wszystkich bardzo wyczerpująca. Wyglądało to dokładnie tak:
Gosia zasnęła na pokładzie na dziobie, Marcin przy nadbudówce, Ewa w mesie, Krzyś na rufie, tylko Kapitan był na właściwym miejscu, czyli spał w swojej koi. Hana tłukła w mesie garami, a Ela opalała się trzymając ster jedną ręką, bo jacht szedł z zawrotną prędkością w porywach do dwóch węzłów. No więc dostałam garnek i nóż, i furę ziemniaków. Obierkami nakarmiłam rybki.
Tych kilka dni na Bałtyku potraktowałam jako takie moje kolejne doświadczenie na wodzie. Solanus to stary jacht z duszą, zupełnie inny niż nowe plastikowe łajby, na których pływałyśmy. To 18 ton, które ciężko jest ruszyć z miejsca, ale szybko nauczyłam się go prowadzić. I pomimo kilku błędów, to wcale nie był pijany wąż. Znowu podpatrywałam jak się nawiguje, zadając całe mnóstwo pytań i nawet dane mi było nanosić naszą pozycję na mapie. Dostałam dwie ekierki, cyrkiel i musiałam sobie poradzić. Nawet zostałam pochwalona, że zawsze jak gdzieś było coś do zrobienia to biegłam pierwsza. Naprawdę dużo się nauczyłam i to było dla mnie bardzo ważne. I Kapitan i Krzyś cierpliwie odpowiadali na moje wszystkie pytania i chwała im za to.
I jeszcze jedna rzecz. Marcin złapał żeglarskiego bakcyla. Pewnie jeszcze nie raz wybierze się gdzieś z nami. I to może dalej, tak żeby miał wreszcie te swoje przygody, których teraz tak bardzo mu brakowało. 🙂
Solanus…stateczny starszy Pan…a mi się udało zrobić bączka. A tak poważnie to były cudowne trzy dni z fantastycznymi ludźmi. Dzięki, że mogłam z Wami popływać
coś mi się zdaje że wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego rejsu 🙂