Leczenie tradycyjne czy naturalne? – jak to jest na prawdę?

Chyba każdy kto spotkał pasożyta na swojej drodze i kto powiedział o tym głośno, dostał całe mnóstwo dobrych rad. Takich w stylu – co powinien robić, a czego nie, co jest a czego nie jeść, no i wreszcie w jaki sposób powinien się leczyć. Znacie to? Bo ja znam aż za dobrze. Może dlatego, że ja o swoim pasożycie od samego początku mówiłam głośno i bardzo szybko zaczęłam leczenie. No i nie dało się nie zauważyć, że mój blond warkocz gdzieś zniknął….

Ilość dobrych rad jakie dostałam poraziła mnie. Na pewno większość z nich była dawana w dobrej wierze i wiem że wszyscy którzy próbowali mi w jakiś sposób pomóc robili to, bo wierzyli w to, że robią dobrze i robią to z troski o mnie. Dostałam mnóstwo wiadomości, informacji, maili o kwasowości i zasadowości jedzenia, o pestkach moreli, opiciu octu (po łyżce dziennie), o mięsie (żeby nie jeść), warzywach (żeby jeść), o różnych olejach (żeby pić), o szkodliwości mleka i nabiału, o tym że rak to grzyb i co zrobić żeby go zabić i o najróżniejszych preparatach, które powinnam nabyć i zażywać żeby wyzdrowieć. Wszystko znosiłam cierpliwie ……, ale robiłam swoje.

No cóż, ja jestem taką popieprzoną pragmatyczką, że przede wszystkim wierzę w normalną, tradycyjną medycynę. I nikt mnie nie przekona że jest inaczej. Może znowu miałam szczęście, że trafiłam na bardzo dobrych lekarzy, ale ja właśnie tym lekarzom zaufałam. Na pewno znajdą się tacy, którzy będą ze mną polemizować, że miałam szczęście, że akurat na mnie chemia zadziałała, że dobrze trafiłam i że mój pasożyt nie był taki straszny skoro żyję. Pewnie po części tak jest. Pewnie po części też w tych wszystkich dobrych radach też coś jest, bo zawsze twierdzę że w tych „szamańskich metodach” jest jakieś źdźbło prawdy. Wiele razy pisałam o tym że dieta w trakcie chemii była dla mnie bardzo ważna, że zaprzyjaźniłam się z sokiem ze świeżych warzyw – głównie z buraków i granatów, że jadłam czerwone warzywa, suszone owoce, orzechy, odstawiłam alkohol, a kawę mocno ograniczyłam. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby leczyć się naturalnie. Kiedyś Wojtek na swoim blogu napisał „….chemia jest super bo zabija raka…..” – i ja się pod tym podpisuję. Nikt nie przekona mnie, że metody szamańskie to metody 100 procentowo skuteczne. Ostatnio znowu przeczytałam gdzieś o śmieci dziecka leczonego nasionkami i kiełkami…. – jakieś komentarze? Nie wiem co można tutaj skomentować. Wspomaganie leczenia metodami naturalnymi owszem jest wskazane, ale najbardziej wskazane jest MYŚLENIE i racjonalne podejście do choroby. Oczywiście że są przypadki trudne, a nawet beznadziejne. Są przypadki kiedy rak jest w takim stadium, że nie ma już czego leczyć. Tak jest i tego nie zmienimy. Znowu wracamy tutaj do tematu profilaktyki….

Nie łudzę się, że przekonam do tradycyjnego leczenie osoby które wierzą tylko w metody naturalne, ale twierdzę że fakty mówią same za siebie. Dzięki rozwojowi medycyny wyleczalność czy zaleczalność raka zwiększa się, przeżywalność również, więc chyba to leczenie tradycyjne daje jakieś zauważalne efekty. A że czasem zdarzają się wznowy? No cóż, życie z pasożytem to życie na tykającej bombie. Pomimo że tego nie widać, to nie wiemy co będzie jutro, za tydzień, za rok, za pięć lat? Sama jestem tego przykładem. Nikt nie powie że jestem wyleczona, raczej zaleczona, a leki które biorę i będę brać jeszcze przez długie lata (mam nadzieję, że to będą długie lata), powstrzymują rozwój tego co potencjalnie może jeszcze we mnie siedzieć i się rozwijać i uaktywnić się w najmniej odpowiednim momencie….. Pomimo tego że nadal piję soki warzywne, jem granaty i suszone owoce, cały czas biorę leki i co dwa, trzy miesiące sprawdzam stan swojego zdrowia, bo mam jeszcze dużo planów, które chcę zrealizować 🙂

Mój pragmatyzm sprawił, że uwierzyłam lekarzom, zresztą od lat im wierzę, bo zwykle wybieram takich, którzy wiedzą co robią i znają się na tym. Wiem, że nie wszyscy mają takie szczęście, niestety…..

leki

3 myśli nt. „Leczenie tradycyjne czy naturalne? – jak to jest na prawdę?

  1. Nic dodać, nic ująć. Ja również zaufałam lekarzom, również trafiłam na znakomitych pod względem medycznym, a przede wszystkim – ludzkim. Zmieniłam nawyk żywieniowe, przestałam przejmować się głupotami politycznymi, od czasu do czasu wypiję szklaneczkę whisky (tego nie mogę sobie odmówić!). Generalnie zwolniłam tempo życia, choć jako Strzelcowi przychodzi mi to z trudem. Też mam wrażenie, że w środku tyka bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem, ale nie myślę o tym każdego dnia. Nie mówię, że pokonałam raka – na razie jest remis. A poza tym leczyłam się w Krakowie i to mi dodawało siły.

    • przed powiedzeniem, że wygrałam z rakiem bronię się rękami i nogami – tfu, tfu – żeby nie zapeszać – zawsze mówię że wgrałam bitwę – ważną bitwę, ale wojna trwa nadal. Pozdrawiam 🙂

  2. Nie znam się na medycynie, gdyż nie jestem lekarzem. Ale jako żywieniowiec i dietetyk znam się na dietach. I zgadam się z Tobą, że dieta w czasie choroby to istotna rzecz. Oczywiście, w takich sytuacjach, jak sytuacja choroby, czy osłabienia należy spożywać produkty najmniej przetworzone, aby ich zawartość spożywcza, witaminowa nie zmieniła się po przez obróbkę cieplną itp.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *