Minął rok, dobry rok, (nie wiem, czy) z żalem dziś żegnam go ……. W każdym razie żegnam, bo 7-go lipca minął rok. Dokładnie rok. Rok temu zakończyłam pierwszy etap leczenia. To właśnie wtedy usłyszałam od mojej pani Doktor, że mam żyć „normalnie”. Żyję. Ale czy normalnie? Zależy jak dla kogo. Dużo się przez ten rok wydarzyło. Dużo dobrych rzeczy, ale i tych o których chciałabym nie pamiętać. Przede wszystkim nauczyłam się życia w symbiozie – symbiozie z moim pasożytem. Przestałam się oszukiwać, że jeszcze kiedyś będzie ono wyglądało tak jak było „przed” pasożytem, bo ja nie chcę dzielić życia na „przed” i „po” nim, ale……… No właśnie cały czas jest to ale……..
Przez bardzo długi czas ten pasożyt mnie męczył, zastanawiałam się jaki on jest, jak mógłby wyglądać, czy jeszcze gdzieś we mnie siedzi, pod jaką postacią, gdzie może się ujawnić, kiedy, w jakiej formie? Tylko jak długo można się takimi pytaniami zadręczać? Kilka miesięcy temu spersonalizowałam mojego pasożyta, nadałam mu kształt, formę, wygląd, może to głupie, ale wolę go w takiego i tak chcę go widzieć. Z takim pasożytem żyje mi się łatwiej, ale muszę przyznać, że staram się żyć tak, żeby go za bardzo nie wkurzać. Słucham tego co do mnie mówi, czego ode mnie chce. Wiem czego mi nie wolno robić, na co muszę uważać, gdzie się zatrzymać i której granicy nie wolno mi przekraczać.
A co mogę z moim pasożytem robić? Dużo. Mogę prowadzić samochód, choć na początku ręka drętwiała niemiłosiernie po kilkunastu minutach za kółkiem. Mogę biegać, chodzić i wspinać się po górach, chociaż jeszcze nie tych bardzo wysokich. Musiałam tylko nauczyć się odpoczywać i spędzać więcej czasu na regenerowaniu się. Mogę pływać, choć muszę uważać na rękę. Mam trochę problem z tańcem, bo wtedy prawa ręka jest zbyt obciążona, więc zamiast tańca w parze, lepsze wydaje się poskakanie po parkiecie. Mogę ćwiczyć na siłowni, chociaż też z dużym umiarem i podobnie jest z ćwiczeniami z hantlami. Mogę żeglować, chociaż nie wolno mi bardzo obciążać ręki, przy wybieraniu szotów. Długa jazda na rowerze też nie jest wskazana, zwłaszcza po nierównym terenie (bo znowu problem z drętwieniem ręki), ale rolki – dlaczego nie. Jeździłam też niedawno na quadzie i było całkiem nie źle. Nie przymierzam się do latania szybowcem, do skoków ze spadochronem i do innych sportów tak zwanych ekstremalnych bo mnie to po prostu nie bawi, ale do samolotu jako pasażer wsiądę na pewno nie raz. Może za jakiś czas spróbuję takiej typowej wspinaczki po ściance, bo czasem tak mnie trochę korci…..
Nauczyłam się spać tak, żeby nie obciążać ręki. Nauczyłam się podnosić takie „ciężary”, żeby ręka się nie przepracowała. Nawet przy dłuższym używaniu klawiatury, muszę trochę pomachać rękę, strząsnąć ją, odciążyć, bo niestety boli. Wiem, kiedy muszę usiąść i kiedy należy odpocząć. I nie mam zamiaru udawać że jestem w pełni zdrowa, sprawna i że mogę zrobić wszystko. Nie jestem i nie mogę. Bo mój pasożyt mnie jednak trochę ogranicza.
Niestety czasem próbuję go przechytrzyć, co nie wychodzi mi na dobre. Kiedy próbuję go zignorować, on w dość brutalny sposób przypomina mi o swoim istnieniu. Tak było w zeszłym tygodniu. Chociaż miałam obawy, że to może źle się skończyć, dałam się namówić dzieciom na wyprawę pod namiot. Niestety spanie na materacu skończyło się po niecałych trzech godzinach. Moje stawy nie wytrzymały, pozbierałam swoje zabawki z namiotu i poszłam spać do samochodu. Namiot, materac i spanie na ziemi, to nie dla mnie, nie dla moich stawów, w których chemia pozostanie już na zawsze. Ale może w przyszłości camper, albo przyczepa? Zobaczymy. Gosia coś wspominała o rajdach off road, a dziewczynom z załogi OnkoRejsu ten pomysł się spodobał. Więc kto wie co jeszcze wymyślimy……..?