Ostatni weekend znowu spędziliśmy w Tatrach i to już chyba ostatni weekend w tym roku. Ostatni jeżeli chodzi o chodzenie po górach wysokich. Tym razem znowu pojechaliśmy trochę na wariata, bo ciężko nam było zgrać wszystkie terminy. W pierwszej wersji mieliśmy jechać w zeszłym tygodniu i w sumie to szkoda że tak się nie stało, bo pogoda w Tatrach była wtedy przepiękna.
Pojechaliśmy teraz. Oczywiście z Fundacją Pokonaj Raka: Kasia i Ewa (czyli nasz skład wspinaczkowy z Gerlacha), Zbyszek, który wiele razy chodził z Kasią po górach, a w Zakopie dołączyła do nas Ewa (też zaprawiona w bojach taterniczka) i nasz przewodnik Jan Gąsienica Roj Senior – czyli nestor rodu. Przygotowaliśmy się na tę wyprawę trochę jak na podróż w Himalaje. Ubranie grube, nieprzemakalne, znowu wind stoppery i waterproofy – ale bardziej wypasione niż ostatnio, część na sobie a reszta w plecakach i wszystko w kilku warstwach. Buty zimowe, czapki, szaliki, rękawiczki, wodoodporne pałatki. Zbyszek nam kupił takie gustowne w różowym kolorze – chyba dlatego żeby nas było łatwiej znaleźć jak poodpadamy ze szlaku…..
Ruszyliśmy tradycyjnie po 6 rano. Pogoda i warunki na szlaku nieporównywalne do tego co było trzy tygodnie temu. Wtedy już od Żabich Stawów była zima. Teraz Stawy powitały nas piękną wiosną. Stałam i nie wierzyłam że przez te kilkanaście dni, widok może aż tak się zmienić. Dopiero jakieś 500 metrów wyżej tuż przed łańcuchami pojawił się śnieg, ale w bardzo małej ilości. Dopiero jak zeszliśmy z łańcuchów, weszliśmy na kamienie pokryte śniegiem. Tylko że nadal warunki były nie porównywalne z tym co było poprzednio. A może po prostu byliśmy lepiej przygotowani do tego podejścia.
W połowie drogi do Chaty pod Rysami pojawiła się mgła i gęstniała z każdymi 10 metrami w górę. W pewnej chwili Ewa zaczęła wołać – „Chodźcie, chodźcie bo już widać schronisko!” – „Gdzie???” – „No normalnie już widać tylko, że teraz jest mgła więc go nie widać….”. Faktycznie – schronisko zobaczyłam jak byłam jakieś 30 metrów od niego….
Napiliśmy się herbaty i ogrzaliśmy się dosłownie kilka minut i parę minut po 11 ruszyliśmy dalej. Ale dopiero wtedy zaczęła się zabawa. Widoczność kilkumetrowa, świeży śnieg, niewidoczny szlak i potwornie ślisko. Szlak na szczęście udało nam się zgubić tylko kilka razy i bardzo szybko łapaliśmy się na tym że coś jest nie tak, więc szybciutko wracaliśmy i szukaliśmy właściwego oznakowania.
Nawet nie zauważyłam jak doszliśmy do przełęczy, dopiero po kilku minutach zobaczyłam przepaść po prawej stronie… W momencie kiedy szlak schodzi na trawers, grupa idąca przed nami poszła prosto granią i po kilku minutach mieli dość spory problem, żeby wrócić. Po kilkudziesięciu metrach przemieszczenia się w poprzek stoku i niemal zerowej widoczności Kasia znowu pojęła decyzję że wracamy. Jakieś 10 minut od szczytu… Bardzo miałam ochotę iść dalej, Ewa też, ale po krótkiej dyskusji – zrobiliśmy w tył zwrot. Wtedy prawie wszyscy zdecydowali się na odwrót. Tylko zdaje się trzech takich potężnych chłopaków poszło dalej. Mam nadzieję że dotarli na szczyt. A dla nas nastąpił ciąg dalszy zabawy, czyli ślizgania się po kamieniach do schroniska w gęstym mleku. Na szczęście tym razem pamiętaliśmy o robieniu zdjęć. Tylko, że mało na nich widać. Ale zdjęcia są, i mgła i widoczność, a raczej jej brak – została dość dobrze udokumentowana.
Zeszliśmy. W całości, nikt nie odpadł, nie poślizgnął się. Wróciliśmy nad Popradzkie Pleso w takim samym składzie w jakim wyruszyliśmy rano. Dopiero w niedzielę wieczorem przeczytałam na Tatromaniaku o dwóch śmiertelnych wypadkach w masywie Rysów po słowackiej stronie dzień po naszej wyprawie. Nawet nie chcę myśleć, jak wyglądałaby akcja ratunkowa w sobotę przy takiej widoczności, gdyby coś się wtedy stało. Ewa napisała mi później smsa „…może to jednak dobrze, że nie pchaliśmy się do góry na siłę i za wszelką cenę….”
Po raz kolejny przekonałam się o sztuce podejmowania właściwych decyzji… w odpowiednim momencie…
No cóż Rysy pokonały mnie po raz trzeci, a drugi podczas wyprawy z ludźmi z Fundacji. Znowu pozostaje mi napisać, że jeszcze tam wrócimy, nawet zaczęłyśmy już w Ewcią snuć plany na przyszłość, ale to już w przyszłym roku. Utwierdziłam się za to w przekonaniu, że w nasze Tatry chodzi się od czerwca do września, to znaczy do połowy września.
Przetestowałam za to moje nowe nabytki czyli uprząż, lonże z klamrami i kolce na buty. Wszystko się sprawdziło. Chociaż tak szczerze mówiąc, niekoniecznie podoba mi się chodzenie po górach w zimę. Stanowczo wolę lato, albo jesień. Tylko że są takie góry w których śnieg leży przez cały rok a ja w takie góry też planuję się wybrać. I to mam nadzieję nie jeden raz. Powtórzę po raz kolejny – góry uczą pokory i czasem trzeba umieć sobie powiedzieć, sorry ale nie tym razem. Kiedyś tutaj wrócę, ale jak będą lepsze warunki. Więc po raz kolejny – nabyłam kolejne i cenne doświadczenie. Czego wszystkim życzę. Nabywania doświadczeń, zdrowego rozsądku i przemyślanych, mądrych decyzji a także dobrego humoru, bo tego – pomimo faktu że nie stanęliśmy na szczycie – nam na szczęście nie zabrakło…..