Reakcje na pasożyta mogą być bardzo różne. Różne historie słyszałam od różnych ludzi. Różne historie czytałam. Każda historia jest inna, nie ma dwóch takich samych. Ja piszę moją własną historię……..
Po diagnozie zwykle następuje planowanie leczenia. U mnie to planowanie poszło bardzo szybko. Tak naprawdę to dopiero na dzień przed chemią zaczęło to do mnie wszystko docierać.
Czy się bałam? Pewnie tak, raczej na pewno tak, bo to jak podróż w nieznane. Słyszałam o tylu najróżniejszych przypadkach, że tak naprawdę nie byłam w stanie wyobrazić sobie reakcji własnego organizmu na taką ilość trucizny, która zostanie mi podana. 8 października zrobiłam wszystkie badania, a następnego dnia miałam się zgłosić na wlewkę. 8 października dostałam też zwolnienie na cały okres chemii czyli do lutego 2014.
9 październik 2013, godz. 8 rano, Wawelska, II piętro, oddział chemioterapii i ja w nim. Przemiłe Panie pielęgniarki wszystko mi wytłumaczyły, co może boleć, czym smarować żyły, w jakim tempie wszystko ma kapać, cierpliwie odpowiadały na moje może czasem nie najmądrzejsze pytania. Ile to trwało? Coś koło pięciu godzin. Dostałam swoją dawkę, wyjęto mi wenflon, musiałam jeszcze chwilę odczekać i ………. wsiadłam w metro i wróciłam do domu. Pomimo tego że kilka osób czekało w pogotowiu na mój telefon, żeby po mnie przyjechać. Nie chciałam robić z siebie męczennicy i obłożnie chorej. Wróciłam sama. Byłam taka trochę lekko oszołomiona. Obłożona wszystkimi lekami: przeciwwymiotnymi, przeciw sensacjom brzuszno-żołądkowym, przeciw spadkowi morfologii itp. I czekałam co będzie dalej. Nic nie było, może trochę czułam się słaba. Słaba i z takim wrażeniem, że to wszystko dzieje się obok mnie, jak w filmie. I tylko tyle. Poleżałam dwie godziny, trochę odpoczęłam, a po 16 wsiadłam w samochód i pojechałam odebrać córkę ze szkoły. A przy okazji wdepnęłam na chwilę do pracy, pokazać się – że jeszcze żyję i mam się dobrze. Następnego dnia wstałam rano, odwiozłam córkę do szkoły i ….. poszłam do pracy.
Mam ten komfort, że to ja jestem pracodawcą, nie musiałam z nikim ustalać moich godzin pracy. W sumie to nie bardzo przecież wiedziałam, czego mam się spodziewać. Obiecałam solennie wszystkim, że faktury będą płacone, zamówienia sprawdzone, opłaty zrobione, maile odpisane, telefony odebrane, a wszystkie problemy bieżące rozwiązywane „w miarę na bieżąco”. I tak było, nie powiem że zawsze i że wszystko było o czasie, ale w miarę możliwości starałam się nie robić sobie za dużo zaległości. W pewnym momencie śmiałam się, że pracuję już tylko 8 godzin, a nie kilkanaście (łącznie z tymi obowiązkami domowymi). Chociaż były dni, że po dwóch, trzech godzinach dziewczyny wyrzucały mnie do domu. Były dni, że jechałam w ciągu dnia do domu, żeby się położyć i odpocząć, były dni kiedy wstawałam później, bo rano nie miałam siły się ruszyć, nie miałam siły żeby wstać. Były dni kiedy pierwszą rzeczą po przebudzeniu był proszek przeciwbólowy, a potem w ciągu dnia jeszcze kilka innych. Bo ból czasem był okrutny. Mięśnie, stawy, kark, ręce, nogi, wszystko. Nie odgrywałam gieroja – po prostu brałam pyralginę i robiłam to co miałam robić. I to wszystko dawało mi dodatkową siłę. Nie wyobrażałam sobie leżenia w łóżku, siedzenia w domu. Musiałam coś robić, żeby czymś się zająć, żeby nie zwariować, żeby nie myśleć, żeby zagłuszyć ból, żeby odciągnąć myśli od pasożyta, czasami żeby nie myśleć w ogóle. Wydaje mi się że taka osoba jak ja, która jeszcze chce coś robić i jeszcze ma trochę siły powinna mieć taką możliwość.
Gdybym pracowała na etacie i była na zwolnieniu i nie miała możliwości robienia czegokolwiek – zwariowałabym. Zwariowałabym siedząc w domu – pewnie sama – sama ze swoimi myślami – myśląc ciągle o pasożycie, o chorobie, o leczeniu, o tym co będzie dalej, jak to będzie. Nie wiem jakie jest najlepsze rozwiązanie dla takich ludzi, ale na pewno siedzenie w domu i rozmyślanie jest najgorszym z nich. Bo wtedy w głowie powstają najczarniejsze myśli. A w sieci można znaleźć tyle negatywnych opinii, że bardzo łatwo się załamać, zdołować. Przebywanie wśród ludzi, zajęcie się czymś daje poczucie bycia potrzebnym, daje poczucie że nie jestem odstawiona na boczny tor, że jeszcze mogę coś pożytecznego zrobić, że nadal jestem pełnowartościowym człowiekiem, pomimo pasożyta.
Czasem słyszałam to w pracy, że jak przychodzę nawet na trochę, to dziewczyny mają takie poczucie, że wszystko jest ok, czyją się pewniej, czują że mają wsparcie. Przychodziłam więc, pomimo zwolnienia, pomimo tego że czasem naprawdę było mi trudno i brakowało siły, ale przychodziłam, czasem tylko na chwilę, na dwie, trzy godziny, a w zamian dostawałam od dziewczyn siłę i wsparcie i poczucie bycia potrzebną, chociaż wiem już że nie ma ludzi niezastąpionych i beze mnie też wszystko kręciłoby się bez większych problemów. Tylko, że w mojej chorobie – tak mi powtarzali moi lekarze i doświadczyłam tego sama empirycznie – ważna jest psychika, wola walki, chęć życia, wyzdrowienia. Może faktycznie uwierzyłam że tak jest.
Że clue tego wszystkiego jest w mojej głowie.
Że muszę walczyć.
Że muszę żyć.
Że jestem potrzebna.
I tego się trzymam cały czas.
Masz rację. Każdy znosi to inaczej. Ja po chemii od razu po wyjściu z oddziału zaczynałam wymiotować, więc podróż środkami komunikacji miejskiej zdecydowanie odpadała. Następnie tydzień od chemii miałam kompletnie wyjęty z życiorysu, a przez kolejne dwa dopiero do siebie dochodziłam. I był to fajny czas, bo wreszcie mogłam zrobić coś dla siebie, a nie tylko praca, nadgodziny i mechaniczne wykonywanie innych obowiązków. Wtedy zaczął rodzić się pomysł biegania i mojego bloga Kuchnia Biegacza, na który zapraszam 🙂 http://www.kuchnia-biegacza.blog.pl
Każda z nas, to każda chemia inaczej. Ja miałam szczęście, że przeszłam ją bez większych komplikacji, za to gorzej zniosłam naświetlania. Znam Twojego bloga, wielokrotnie go czytałam i Twoje wpisy na fb również, mam nadzieję, że pobiegniemy kiedyś razem w jakimś biegu tzw. masowym. Pozdrawiam serdecznie 🙂