Po jakimś tygodniu postanowiłyśmy że czas ruszać dalej. Znowu miałyśmy dylemat jechać czy jeszcze zostać, bo nawiązałyśmy kolejne internacjonalne znajomości. Pamiętam, że koło nas rozbiła się para Brytyjczyków, i kolejne wieczory spędzałyśmy na darmowych konwersacjach. Chyba właśnie wtedy na kempingu w Luksemburgu zrozumiałam co oznacza tak naprawdę stwierdzenie że podróże kształcą. Nas na pewno sporo podkształciły i to nie tylko językowo (choć śmiem twierdzić że nasz angielski bardzo się poprawił po tych kilku tygodniach), ale ogólnie nauczyłyśmy się dawać sobie radę w różnych warunkach i sytuacjach i poruszać się po świecie. No i sporo też zobaczyłyśmy.
Nie bardzo chciało nam się wracać do domu, więc zaczęłyśmy kombinować kogo tym razem można odwiedzić po drodze i gdzie. Od mojego Taty wydębiłam telefon do jego kolegi, który mieszkał w Essen i duszą na ramieniu zadzwoniłam do niego. Wujeczek (tak go nazywałam jak byłam mała), wyraźnie ucieszył się gdy usłyszał mój głos i stwierdził, że nie ma problemu możemy przyjeżdżać. Jego żona była w tym czasie Polsce, a do niego przyjechało kilku kuzynów na wakacje i jak się potem okazało, pięciu mieszkających tam facetów potrzebowało kogoś do gotowania i ogarnięcia domu.
Nieświadome niczego (choć na miejscu ogarnęłyśmy i dom i żarcie dla chłopów bez większego problemu – nawet kilka razy upiekłam ciasto) podjęłyśmy z Majką decyzję – jedziemy do Essen. Ciężko było nam się rozstawać z Luksemburgiem, ale czekały na nas kolejne przygody. Pamiętam, że bardzo trudno nam się było z Luksemburga wydostać, bo nikt nie jechał w tym kierunku w którym chciałyśmy. Jakoś ostro kombinowałyśmy i jechałyśmy z różnymi ludźmi byle do jakiejś większej autostrady, tylko że trwało to strasznie długo. Pamiętam jakieś starsze małżeństwo, później jechałyśmy z młodymi ludźmi, z jakąś dziewczyną, ale były to bardzo krótkie dystanse i niekoniecznie w dobrym kierunku. Próbowałyśmy dostać się na jakąś autostradę z której będzie już łatwo złapać transport do Kolonii, bo z Kolonii do Essen to już tylko rzut beretem. Kiepsko nam to szło, ale powoli posuwałyśmy się może nie do przodu, ale w słusznym kierunku. Przed wieczorem dotarłyśmy gdzieś w okolice Koblencji i stwierdziłyśmy, że jesteśmy już tak zmęczone, że zostajemy na noc, bo nie będziemy ryzykować i podróżować nocą. Stacja benzynowa, a raczej jej okolice wydawały nam się bezpieczniejsze. Rozbiłyśmy namiot w krzakach właśnie przy jakiejś stacji benzynowej, a następnego dnia z samego rana próbowałyśmy szczęścia dalej.
Szczerze mówiąc nie bardzo pamiętam tę podróż do Essen, to znaczy to z kim jechałyśmy i dokąd. Pamiętam dokładnie tylko dwa samochody i ich kierowców. Pierwszy to młody chłopak w jakimś kabriolecie. Ten odcinek naszej drogi był naprawdę ciekawy. Przede wszystkim chłopak mówił tylko po niemiecku, więc musiałam wysilić się intelektualnie żeby się z nim dogadać. Jak już dogadaliśmy się gdzie nas wyrzuci, to upchnął na tylnym siedzeniu plecaki i Majkę, założył bejsbolówkę, włączył na cały regulator muzykę, kazał mi się dobrze zapiąć i ruszył. Czy jechaliście kiedyś kabrioletem z prędkością ponad 150 km/h przy otwartym dachu? Do tej pory ja też nie jechałam, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Ryk silnika, huk autostrady i muzyka na cały regulator, która próbowała to wszytko zagłuszyć. Gdy odwróciłam się do Majki, zobaczyłam ją wciśniętą pomiędzy plecaki pogrążoną w jakimś letargu, a jej włosy stały pionowo nad jej głową. Nigdy nie myślałam że pęd wiatru może być taki silny.
Dziękowałam Bogu i Opatrzności, że ta podróż kabrioletem nie była zbyt długa bo jak wysiadłyśmy to potrzebowałyśmy chwili żeby odpocząć, po tak ekstremalnej podróży no i trochę czasu żeby usłyszeć co do siebie mówimy.
Gdzie nas ten facet wyrzucił, nie pamiętam, ani tego z kim jechałyśmy później. Pamiętam tylko że wszyscy Niemcy wyrzucali nas w okolicach parkingów na autostradzie, bo podobno łapanie stopa bezpośrednio na autostradzie było niedozwolone. Poza chłopakiem w kabriolecie, z tej drogi do Essen pamiętam jeszcze naszą ostatnia prostą i była to chyba droga z Dusseldorfu. Zatrzymał się jakiś mocno zdezelowany samochód. Jechało w nim trzech facetów. Oczywiście mówili tylko po niemiecku. Jechali do Essen. Podałam im adres Wujeczka, a oni stwierdzili że dokładnie wiedzą gdzie to jest. Na naszą wątpliwość czy aby na pewno zmieścimy się w piątkę z dwoma plecakami, postawili sobie za punkt honoru że nas upchną. Upchnęli. I plecaki też. Znowu miałam całą drogę przymusowych konwersacji, tym razem po niemiecku. Dałam radę, choć ten język nie jest moją mocną stroną, ale już wtedy zdawałam sobie sprawę z tego że nie zawsze trzeba znać język biegle, trzeba po prostu umieć się porozumieć na interesujący nas temat. Pamiętam, że chłopaki próbowali się z nami umówić na później, ale gdy późnym wieczorem zaparkowali na podjeździe pod domem Wujeczka, a z domu wyszło pięciu facetów żeby nas przywitać – odpuścili.
No cóż wylądowałyśmy w Essen, w całkiem pokaźnej chałupie. Ponieważ ciotka była w Polsce, a w domu mieszkało pięciu facetów (Wujeczek, jego syn, kolega syna i dwóch kuzynów z Polski szukających pracy), okazało się że miałyśmy co z Majką robić przez kilka pierwszych dni. Ogarnęłyśmy dom, zaopatrzyłyśmy lodówkę (przy okazji same jedząc normalnie), pogotowałyśmy trochę, kilka razy upiekłam jakieś cisto, zrobiłam bezy i nawet ukręciłam ptasie mleczko, choć kupno żelatyny było dla mnie sporym wyzwaniem. W ramach rewanżu chłopaki obwieźli nas po okolicy. Zwiedziliśmy Essen, Dusseldorf, Kolonię, pojechaliśmy do Parku rozrywki Phantasialand i zwiedziliśmy ZOO w Kolonii czyli ten słynny Cologne Zoological Garden.
Niestety z wielkim smutkiem, zauważyłyśmy, że kończy się wrzesień. Majka musiała wracać do Polski, bo miała jakiś zaległy egzamin, a ja zdecydowałam że zostanę jeszcze przez chwilę. Ogarniałam chłopakom dom i gotowałam obiadki i szczerze mówić zastanawiałam się czy w ogóle wracać do Polski. Mój niemiecki bardzo się poprawił i coraz lepiej mi się rozmawiało również z obcymi ludźmi. Zostałam na dłużej. Jak tak patrzę na to z perspektywy czasu to zastanawiam się czy to była dobra decyzja, bo na pewno w trakcie tego pobytu utwierdziłam się w przekonaniu, że nie mogłabym zostać w Niemczech na stałe. Zawsze byłam bym Polką, pracującą fizycznie (no chyba że dobrze wyszłabym za mąż), wycierającą dzieciom tyłki i sprzątającą u bogatych Niemców. To chyba nie był szczyt moich marzeń. Po jakimś czasie wróciłam do Polski i udało mi się nadgonić wszystko na studiach. Chociaż ten mój pobyt w Niemczech też mi sporo dał i chyba nie skłamię jak powiem, że miał wpływ na moje dalsze życie i decyzje jakie w nim podejmowałam. Ale to już temat na zupełnie inną historię, a ta wakacyjna przygoda z 1991 roku, przyczyniła się do tego że pokochałam podróże, bo zaraz po studiach zrobiłam uprawnienia pilota wycieczek i pozwiedzałam trochę świata z różnymi biurami podróży. Zresztą do tej pory to uwielbiam, ale to podróżowanie teraz jest już trochę inne, niż tamto prawie 30 lat temu…..