Stopem przez Europę ….. w 1991 roku. (część 3)

Ten Paryż to był taki kolejny powiew wielkiego świata. Zobaczyłyśmy jak ludzie żyją na zachodzie, w świecie, na który nas, po latach życia w zatęchłej komunie nie było stać. To było cholernie przykre, że żeby kupić sobie puszkę coli musiałyśmy oszczędzać na jedzeniu i na metrze. Choć z drugiej strony byłyśmy trochę do przodu po podróż do Paryża miałyśmy za darmo, więc nie musiałyśmy głodować i mogłyśmy trochę popróbować francuskich serów. Po ponad tygodniu zaczęłyśmy się zastanawiać co dalej. Trzeba było pomyśleć jak z tego Paryża mamy się wydostać i w jakim kierunku. Rozważałyśmy Benelux, ale zamiast Belgii lub Holandii ostatecznie padło na Luksemburg. Obmyśliłyśmy trasę i znowu wyszło nam że musimy podróżować stopem. Gdy pożegnałyśmy się z Majki znajomymi, zostałyśmy jeszcze przez chwilę w Paryżu. Zatrzymałyśmy się w hostelu na przedmieściach Paryża, z którego był dobry dojazd na wylot na autostradę w stronę Beneluxu. Zostałyśmy w tym hostelu dzień lub dwa bo znowu poznałyśmy wielu fajnych ludzi i żal było odjeżdżać.

Ruszyłyśmy wczesnym rankiem, ale gdy dotarłyśmy na zjazd na autostradę, to był taki bardzo szeroki i długi zakręt, stało już tam kilkanaście osób próbujących złapać okazję. Wszyscy patrzyli na siebie z pod łba, bo każdy chciał się z tego Paryża wydostać. Nie wyglądało to wesoło, ale musiałyśmy próbować. Minęłyśmy wszystkich machających i stanęłyśmy przed nimi wszystkimi, jako pierwsze, od zjazdu na autostradę. Nastawiałyśmy się na długie oczekiwanie, lub ewentualny powrót do hostelu i kolejną próbę następnego dnia. Te nasze rozważania przerwała zatrzymująca się koło nas ciężarówka. Facet gadał tylko po francusku, ale zrozumiałyśmy, że nie jedzie zbyt daleko, ale może nas wywieźć jakieś 50 km poza Paryż. Nie zastanawiałyśmy się długo, bo furia w oczach innych machających, sprawiła, że w kilka sekund wskoczyłyśmy z plecakami do szoferki. Pogadałyśmy z facetem – my na migi, a on po francusku i mocno kaleczoną angielszczyzną i po niecałej godzinie wysiadłyśmy przy jakimś parkingu na autostradzie. Jeszcze dobrze się nie rozstawiłyśmy z naszymi plecakami i już zatrzymał się koło nas van wyjeżdżający z parkingu. Chłopak powiedział że jedzie do Metz, a z Metz miałyśmy już bardzo blisko do Luksemburga. Ruszyliśmy. Czas miałyśmy całkiem dobry i nasze szanse na dotarcie do Luksemburga przed wieczorem stawało się bardzo realne. Bardzo szybko odrzuciłam myśl rozstawiania namiotu gdzieś w polu przy autostradzie. Majka zaczęła trochę drzemać odsypiając wieczorne imprezy w paryskim hostelu, a ja znowu gadałam z chłopakiem przez całą drogę. Szczerze mówiąc, to osób z którymi mogłyśmy się swobodne porozumiewać po angielsku we Francji wcale nie było dużo, więc wykorzystywałam każdą okazję jeżeli ktoś chciał ze mną gadać. Efekt był tego taki, że urobiłam faceta, żeby wyrzucił nas nie przy wjeździe do miasta, ale na wylocie na Luksemburg, dzięki temu znowu udało nam się zaoszczędzić trochę czasu.

Tak naprawdę została nam ostatnia prosta. Musiałyśmy się dostać do informacji turystycznej w samym centrum Luksemburga. Ustaliłyśmy że śpimy na kempingu bo tam wydamy mniej pieniędzy niż w hostelu, no i musiałyśmy wreszcie wykorzystać namiot, który cały czas tachałyśmy ze sobą. Musiałyśmy tylko znaleźć jakiś kemping. Wyszłyśmy więc z założenia, że w informacji turystycznej dowiemy się wszystkiego. Zaczęłyśmy machać. No i w tym miejscu zaczyna się najbardziej zabawna część naszej podróży. Zatrzymał się koło nas starszy pan, zupełnie nie pamiętam w jakim samochodzie, ale pamiętam dokładnie, że z wyglądu przypominał mi Louis’a de Funès z jego najlepszych filmów. Mówił tylko po francusku. Popatrzyłam wątpiąco na Majkę, ale Ona dzielnie przyjęła to wyzwanie i rozsiadła się z siedzeniu pasażera. I dobrze, tym razem to ja usiadam z tyłu pełna nadziei, że spróbuję trochę pospać. Faktycznie usiadłam z tyłu, ale pospać mi nie było dane. Starszy pan nie tylko wyglądał jak Louis de Funès, ale zachowywał się dokładnie tak samo jak on. Ostro gestykulował, próbując coś tam Majce tłumaczyć, machał i kręcił kierownicą, samochód jechał zygzakiem, a on zamiast patrzeć na drogę, prawie cały czas patrzył na Majkę i oczywiście gadał do niej po francusku. To znaczy on gadał, a Majka udawała że go rozumie, używając kilku francuskich słów, których udało jej się przez te kilka tygodni nauczyć.

Patrząc z boku pewnie wyglądało to komicznie, ale mnie nie było do śmiechu i parę razy zastanawiałam się czy aby na pewno dojedziemy do celu. Na szczęście ta droga nie była długa, a miły starszy pan, postawił sobie za punkt honoru, że odstawi nas pod samą informację turystyczną w Luksemburgu, bo jak się okazało świetnie wiedział gdzie to jest. Jak obiecał tak zrobił, bo dostarczył nas dokładnie do celu i zaparkował na samym środku chodnika jakieś dwa metry od wejścia, wzbudzając ogólną sensację wśród przechodniów i ludzi wewnątrz. Wypakował nasze plecaki z bagażnika, bardzo czule się z nami pożegnał, a my odetchnęłyśmy z ulgą, że dotarłyśmy cało tam gdzie zamierzałyśmy. W informacji turystycznej dogadałyśmy się bez problemu, dowiedziałyśmy się co należy obejrzeć i zwiedzić, jak i czym się poruszać po mieście i jak trafić na najbliższy kemping. Wyposażone w mapy i foldery ruszyłyśmy na przystanek autobusowy. Gdy pojechał właściwy autobus, podeszłam do kierowcy i trochę na migi a resztę po angielsku próbowałam mu wytłumaczyć że jedziemy na kemping i żeby nam powiedział gdzie mamy wysiąść. Facet popatrzył na mnie i nienaganną angielszczyzną powiedział, że świetnie mnie rozumie, że wyrzuci nas pod samym kempingiem i że nie muszę rozmawiać z nim na migi. Na moje stwierdzenie że jedziemy z Francji, pokiwał głowa i stwierdził że już rozumie moje tłumaczenia na migi, bo faktycznie Francuzi nie koniecznie znają dobrze angielski. Rozmawialiśmy przez całą drogę i wytłumaczył nam, że w Beneluksie obowiązują oficjalnie dwa języki francuski i angielski, a poza tym są jeszcze ichnie inne języki w różnych krajach, holenderski, flamandzki i jeszcze różne dialekty. Gaworząc sobie mile dojechaliśmy do naszego kempingu. Ceny były tam bardzo przyzwoite jak na naszą kieszeń, więc zostałyśmy coś chyba koło tygodnia, a właściciel kempingu dał nam jeszcze spory rabat za flaszkę polskiej wódki (mówiłam że to był dobry pomysł żeby wziąć kilka butelek). Pamiętam że po kilku dniach zaczęło padać, więc musiałyśmy wszystko wysuszyć, żeby nie wozić się z mokrymi rzeczami, więc nasz pobyt jeszcze się wydłużył.

Bardzo miło wspominam to miejsce. Wtedy właśnie zakochałam się w Luksemburgu, bo od tamtego czasu zdążyłam odwiedzić ten mikroskopijny kraj jeszcze kilka razy. Zwiedziłyśmy z Majką miasto i okolice, poznałyśmy kolejnych fajnych ludzi, a co najważniejsze z zaoszczędzonej kasy stać nas było, na jakieś lepsze jedzenie. Pamiętam że kupiłyśmy sobie ogromne Tablerone i kilka razy poszłyśmy na normalną kawę do jakiegoś baru. Zdaje mi się że były też jakieś lody. Natomiast ostatniego dnia pobytu w Luksemburgu, poszłyśmy do knajpy na obiad. Koło naszego kempingu była nieduża chińska restauracja. Kilka dni chodziłyśmy koło niej i zastanawiałyśmy się czy jest nas na nią stać. Popatrzyłyśmy na ceny i stwierdziłyśmy ze po tych kilku tygodniach należy nam się odrobina luksusu. Moja wymieniona kasa z korepetycji przydała nam się tutaj bardzo. Nie pamiętam co jadłyśmy, ale sam fakt, że posiedziałyśmy w bardzo cywilizowanych warunkach i ktoś podał nam jedzenie było miłą odmianą po paru tygodniach jedzenia tego co nam wpadło w ręce i na co było nas po prostu stać.

CDN.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *