Dwa tygodnie szybko minęły i musiałyśmy zastanowić się co dalej. Tak naprawdę to decyzję podjęłyśmy już w Lionie. Wracamy stopem, bo wtedy zaoszczędzimy sporo pieniędzy. Musiałyśmy to tylko jakoś zorganizować. Zaczęłyśmy wszystko rozplanowywać. Pomogło nam w tym kilku chłopaków – Polaków, poznanych w Monaco, którzy jak twierdzili jeździli tylko stopem. Powiedzieli nam że dziewczynom jest zdecydowanie łatwiej złapać okazję tylko musimy schludnie i porządnie wyglądać. No więc klamka zapadła, a wybór co do następnego punktu naszej podróży padł na Paryż, bo tam mieszkali znajomi, znajomych Majki. Musiałyśmy tylko poinformować o tej decyzji Ciotkę i naszych rodziców.
Paradoksalnie z rodzicami poszło lepiej niż z Ciotką. Przekonywałyśmy ją kilka dni, w końcu przełknęła to, tylko wymogła na nas że będziemy do niej dzwonić i meldować się tak jak dzwonimy do rodziców i że pod żadnym pozorem nie rozdzielimy się i będziemy podróżować razem albo wcale. Jeszcze tylko umówiłyśmy się z chłopakami poznanymi w Monaco, że spotkamy się w Paryżu pod Wierzą Eiffla, ustaliliśmy chyba ze trzy terminy, bo wtedy nie było przecież komórek. Spakowałyśmy jeszcze niepotrzebne rzeczy żeby ograniczyć ilość naszego bagażu i wysłałyśmy paczkę do domu z tym co uważałyśmy że nie będzie nam już potrzebne. Ostatnią rzeczą przed podróżą było kupno kolorowych bluzek na wyprzedaży w supermarkecie, żeby było nas dobrze widać na autostradzie i żeby na pewno nas nikt nie przeoczył. I tak pewnego pięknego poranka Ciotka odstawiła nas na bramki przy autostradzie i pojechała do domu, bo nie mogła na to patrzeć, a my obiecałyśmy solennie że zadzwonimy tak szybko jak będzie to możliwe.
Tabliczka z napisem Paryż na niewiele się zdała, bo to potwornie daleko i nikt nawet na nas nie spojrzał. Z Nicei do Paryża jest prawie 1000 kilometrów. Szybko więc skleciłyśmy napis Marsylia, bo to pierwsze duże miasto w pobliżu autostrady którą miałyśmy jechać. Jak się okazało była to bardzo dobra decyzja, bo po kilku minutach zatrzymało się koło nas nowiutkie złote Renault 25 i przemiły, elegancki facet nienaganną angielszczyzną zaprosił nas do środka. Przyznam się że po raz pierwszy w życiu jechałam takim samochodem. To był rok 1991, więc u nas królowały fiaty, maluchy i wszechobecne polonezy. Takie samochody były wyjątkiem. Skóra na siedzeniach, tysiące błyskających światełek, ponad 150 na liczniku i ten komfort jazdy o którym wtedy można było w Polsce tylko pomarzyć. Kierowca okazał się biznesmenem jadącym służbowo gdzieś do Marsylii i bardzo ucieszył się że może nas wyrzucić na autostradzie, a nie wieźć do samego miasta. Mówił piękną angielszczyzną więc, gadałam z nim całą drogę, traktując to jako darmową konwersację. Majka w tym czasie wymościła się na tylnym siedzeniu i kontemplowała krajobrazy.
Czas szybko minął i zatrzymaliśmy się na rozwidleniu autostrad. Wyskoczyłyśmy szybko z samochodu i po kilku sekundach zdałyśmy sobie sprawę, że stoimy na topiącym się asfalcie w temperaturze prawie 50 stopni, że o temperaturze asfaltu nie wspomnę. Po kilku minutach zorientowałyśmy się że długo tak nie postoimy i jak najszybciej musimy kogoś zatrzymać. Metodą prób i błędów szybko opracowałyśmy metodę ustawiania plecaków, żeby wyglądały na mniejsze i zaczęłyśmy machać, licząc na jakieś kolejne wypasione i obite skórą Renault…..
Rzeczywistość niestety okazała się mocno podrasowanym czarnym mercedesem z przyciemnionymi szybami i dwoma ciemnymi mięśniakami na przednich siedzeniach. Wymieniłyśmy z Majką szybkie spojrzenia i zdecydowałyśmy że wsiadamy bo jeszcze trochę i wtopimy się w ten rozpływający się asfalt. Ruszyliśmy. To była taka podróż z duszą na ramieniu. Ukradkiem wyjęłam gaz łzawiący i nie wypuściłam go ręki przez całą drogę. Ustaliłyśmy szeptem, że dopóki jedziemy jest OK, gorzej jak zaczną zjeżdżać gdzieś w bok. Po jakimś czasie faktycznie zjechali, ale na stację benzynową żeby zatankować. My profilaktycznie nie wysiadłyśmy z samochodu. Faceci jechali do Lionu i bardzo łamaną angielszczyzną proponowali nam „Lyon by night”, tylko że my twardo trzymałyśmy się tego że musimy dotrzeć jak najszybciej do Paryża, bo jesteśmy z kimś tam umówione. Ciężko przetrwałyśmy tę podróż i gdy wysiałyśmy na zjeździe do Lionu, słychać było jak kamień spada nam z serca. Szybko musiałyśmy jednak dojść do siebie, bo czekała nas dalsza droga i to dość długa.
Po dość komfortowych samochodach, czekała nas tym razem miła odmiana. Tą odmianą okazał się Jean Pierre w zdezelowanym Citroenie Visa, podróżujący prosto do Paryża. Podróż ta była dość długa, ale Jean Pierre okazał się przesympatycznym facetem (po tej wspólnej podróży korespondowaliśmy ze sobą przez ponad dwa lata), który zdecydował się nas zabrać bo jak twierdził, wyglądałyśmy jak Amerykanki, a on chciał trochę podszlifować angielski. Dostał więc darmowe konwersacje przez całą drogę, bo nasz angielski był zdecydowanie lepszy od jego. Zatrzymaliśmy się na szybki piknik na trawie przy jakimś parkingu, zjedliśmy to co udało nam się wygrzebać z plecaków a jemu z pod siedzenia, kupiliśmy sobie po puszce coli na stacji benzynowej i gdzieś w okolicy północy zaparkowaliśmy w Paryżu przy jakimś dworcu. Pierwsze zderzenie z Paryżem niestety nie było miłe, bo wylądowałyśmy wśród bezdomnych i paryskich kloszardów na mocno obleganym skrzyżowaniu pod paryskim dworcem. Ale było to dobry punkt orientacyjny. Jean Pierre miał duże opory żeby nas tam zostawić, ale on śpieszył się do dziewczyny, a my obiecałyśmy że zaraz ktoś po nas przyjedzie i żeby się o nas nie martwił. Na pożegnanie dostał od nas wedlowskie ptasie mleczko z zapasów z Polski.
Nasze położenie nie wyglądało wesoło, ale musiałyśmy działać. Usiadłam na plecakach żeby nam ich nikt nie rozkradł, podchodzących do mnie ludzi ignorowałam, a jak byli bardzo namolni to rzucałam kilka „fucków”. Majka w tym czasie poszła szukać budki telefonicznej, bo jej znajomi mieli czekać na nasz telefon. Na szczęście udało jej się dodzwonić i po godzinie przyjechał po nas facet w trochę odrapanym maluchu …… Zupełnie nie wiem jak udało nam się wcisnąć do tego malucha z dwoma plecakami ze stelażem, w każdym razie po kolejnej godzinie wylądowałyśmy w maleńkim mieszkanku w jakiejś mało ekskluzywnej dzielnicy Paryża. Jak się później okazało, znajomi Majki przyjechali do Francji do pracy, a ich znajomi właśnie pojechali do Polski, zostawiając im na jakiś czas klucze do swojego mieszkanka. Jak dobrze pamiętam, mogłyśmy zostać u nich kilka dni, bo później zaczynali gdzieś tę swoją pracę. Dostałyśmy klitkę gdzie stało maleńkie pojedyncze łóżko i krzesło. Udało nam się upchnąć koło łóżka dwie karimaty jedna na drugiej i przez kilka kolejnych dni spałyśmy na zmianę albo na łóżku, albo na karimatach. Luksusów nie było, ale dzięki temu miałyśmy darmowe zakwaterowanie niedaleko centrum Paryża. Przez kilka dni, mocno oszczędzając na jedzeniu, zwiedziłyśmy niemal cały Paryż głównie na piechtę, bo metro było za drogie. Rano kupowałyśmy bagietkę i kawałek sera i jakoś udawało nam się przetrwać. Pamiętam, że większość ciekawych miejsc zwiedzałyśmy tylko z zewnątrz, bo ceny biletów mocno nas ograniczały, ale weszłyśmy do Luwru – bo przecież musiałyśmy zobaczyć Mona Lisę i ten sławetny skarbiec, Sainte-Chapelle z przepięknymi witrażami, więzienie gdzie trzymano Marię Antoninę przed ścięciem i Paryską Operę. Resztę muzeów i innych zabytków odłożyłyśmy na czas kiedy będzie nas na to stać.
Dużo czasu spędziłyśmy szwędając się po Polach Elizejskich (weszłyśmy między innymi do salonu Renault i zrobiłyśmy sobie zdjęcie z Renault 25 takim, jakim jechałyśmy w kierunku Marsylii – tylko w innym kolorze), nad Sekwaną, po wzgórzu Montmartre, po innych mniej lub bardziej ekskluzywnych ulicach Paryża i po Polach Marsowych pod Wieżą Eiffla. Niestety nie udało nam się spotkać z chłopakami poznanymi w Monaco, choć dotrzymałyśmy terminów i we wszystkie wcześniej umówione dni spędziłyśmy trochę czasu pod wierzą Eiffla. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo właśnie na Polach Marsowych poznałyśmy bardzo fajnych Azjatów jak dobrze pamiętam z Tajlandii. Zaczęliśmy rozmawiać i po kilku minutach podało standardowe pytanie „where are you from?” Na naszą odpowiedź „Poland”, usłyszałyśmy „aaaaa Holland”, „no, no Poland”, „Poland? where is it?” Zapytam czy mają mapę. Mieli. Na ich mapie Europa kończyła się na granicy Niemiec. Dalej była biała plama. Na moje wyjaśnienia, że mieszkamy tu gdzie jest ta biała plama, chłopaki stwierdzili że mieszkamy w Azji, no bo przecież Europa kończy tu gdzie kończy się ich mapa. No cóż, pojawił się ciekawy temat do rozmowy, więc spędziliśmy razem cały wieczór na Polach Marsowych i długo tłumaczyłyśmy im gdzie jest Polska i gdzie tak naprawdę kończy się Europa. Wyrysowałyśmy im mapę Europy, pokazałyśmy gdzie leży Rosja gdzie jest Ural i gdzie zaczyna się Azja. Coś tam wiedzieli o i tym naszym „dzikim wschodzie” i ustroju komunistycznym, ale nie bardzo chcieli wierzyć, że w naszym kraju nie chodzą po ulicy niedźwiedzie polarne, tylko jeżdżą w miarę przyzwoite samochody (oczywiście z naciskiem na „w miarę”) i ludzie żyją w domach a nie w lepiankach. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie że na święcie są ludzie, którzy nie maja pojęcia jak wygląda mapa świata. Ludzie którzy nie wiedzą że w ogóle jest taki kraj jak Polska, że już nie wspomnę o tym gdzie ona leży. I to niestety było przykre. Powinnam chyba jeszcze napisać, że wiele spotkanych we Francji osób dziwiło się że dotarłyśmy tam z Polski, w ich mniemaniu kraju który cały czas był za żelazną kurtyną, że bardzo dobrze mówimy po angielsku, normalnie wyglądamy i umiemy poruszać się po cywilizowanym kraju. Wtedy w 1991 roku, opowiadałam wszystkim o Polsce, o moim kraju w którym po wielu latach komuny wraca normalność. Taki mnie trochę sentyment ogarnia gdy o tym teraz myślę, bo nigdy nie przypuszczałbym, że po prawie 30 latach, będę się wstydzić tego że jestem Polką, bo nie wiem co mam odpowiadać moim zagranicznym przyjaciołom gdy od jakiegoś czasu słyszę ich pytanie ‘”what the f……k is giong on in your conutry?”. Nie wiem co mam im odpowiadać….. Ale to już zupełnie inna historia. Historia teraźniejszości, a ja miałam pisać o roku 1991…..
CDN.