Stopem przez Europę ….. w 1991 roku. (część 1)

Kiedy pomyślę sobie o podróży życia, to pomimo faktu że zjechałam już kawał świata i byłam w wielu ciekawych miejscach, zawsze z największym sentymentem wspominam moją podróż po Europie w roku 1991. Osoby w wieku zbliżonym do mojego pewnie pamiętają, że rok 1991 był rokiem kiedy zniesiono wizy na zachód i można było bez ograniczeń ruszać w świat. Co prawda bez ograniczeń to taka trochę przenośnia, bo sporym ograniczeniem były dewizy, a co za tym idzie opłaty za transport, zakwaterowanie no i trzeba było przecież w tych podróżach coś jeść….

W czerwcu 1991 roku skończyłam szkołę, zdałam ostatnie egzaminy i razem z moją przyjaciółką Majką, zastanawiałyśmy się co zrobić z wakacjami. Od wielu już lat wyznaję zasadę, że w naszym życiu nic nie dzieje się przez przypadek, i przydarza nam się dokładnie to co ma się zdarzyć. Wczesną wiosną 1991 roku mojego tatę odwiedziła koleżanka za studiów (po dość krótkim czasie zaczęłam nazywać ją Ciotką), która w stanie wojennym wyemigrowała z mężem do Francji. Opowiadała, że całkiem niedawno przeprowadziła się na Lazurowe Wybrzeże i ma dość spory apartament pod Niceą. No i że od jakiegoś czasu mieszka sama. Jakoś tak od słowa do słowa zaczęłyśmy rozmawiać o moich planach wakacyjnych, a po kolejnych kilku minutach otrzymałam propozycję spędzenia dwóch tygodni w uroczej miejscowości o ciekawej nazwie Cagnes sur Mer, kilka kilometrów na południe od Nicei. Oczywiście zostałam tam zaproszona z Majką i już następnego dnia zaczęłyśmy planować naszą podróż. Pobyt ok, ale jeszcze trzeba się tam jakoś dostać, coś jeść, coś zwiedzić no i jeszcze wrócić do domu. To były czasy kiedy nie było Internetu, telefonów komórkowych i wszechobecnych informacji wszędzie o wszystkim. Wszystkiego musiałyśmy szukać same i metodą prób i błędów, oraz poczty pantoflowej zbierałyśmy po kawałku to co nam będzie potrzebne. Zaczęłyśmy od wyrobienia Międzynarodowej Karty Studenckiej ISIC, która zresztą funkcjonuje do tej pory. Wtedy karta ta dawała ogromne zniżki nie tylko przy biletach wstępu, ale przede wszystkim na przejazdach. Pamiętam, że oprócz legitymacji ISIC, wyrobiłyśmy sobie jeszcze inne karty studenckie honorowane głównie we Francji i pamiętam, że używałyśmy ich bardzo często. Pomimo tego że w tamtych czasach jeszcze byliśmy trochę za żelazną kurtyną, to wszystkie te karty i legitymacje były honorowane, choć jak pamiętam, wyrobienie tych właściwych zajęło nam trochę czasu.

Długo jeździłyśmy palcem po mapie planując trasę i to, co można zobaczyć po drodze. Wstępnie ustaliłyśmy jak ta podroż ma wyglądać, ale na razie nie mówiłyśmy nikomu nic o naszych bardziej szczegółowych planach, bo jakby nasi rodzice usłyszeli to wszystko, to coś mi się zdaje że mogli nas po prostu w tę podróż nie puścić. A my uknułyśmy spisek żeby jak najwięcej zobaczyć i to tanim kosztem. Jak się później okazało musiałyśmy te nasze plany weryfikować na bieżąco. Ale o tym później. Odwiedzałyśmy różne firmy przewozowe usiłując znaleźć jakieś połączenie autobusowe w tamtym kierunku, które byłybyśmy w stanie opłacić. Pociąg niestety nie wchodził w grę, bo ceny z Polski były kolosalne. W końcu znalazłyśmy połączenie autobusowe do Lionu. Dalej z Polski nic nie jeździło. Sprawdziłyśmy w PKP, że z Lionu do Nicei jeżdżą pociągi, natomiast nikt nie był w stanie powiedzieć nam coś o kosztach tych pociągów. Stwierdziłyśmy że zaryzykujemy, zresztą nie było innej opcji, ta wydawała się optymalna. Długo pakowałyśmy się, zastanawiając się co nam będzie niezbędne, a z czego należy zrezygnować. Ubrania ograniczyłyśmy do minimum, zabrałyśmy natomiast trochę słodyczy Wedla, no i oczywiście polską wódkę, która jak później się okazało pomogła nam wielokrotnie. Zabrałam maleńki śpiwór i namiot, które mój tato przywiózł z Niemiec w latach osiemdziesiątych, i leciutki karimat, który też dostałam z Niemiec od mojego podróżującego kolegi. Spakowałyśmy wszystko w dwa plecaki ze stelażem i niedużą torbę z uszami którą mogłyśmy nieść razem.

Pozostała jeszcze kwestia kasy na wyjazd. Pamiętam, że nasi rodzice ustalili jakaś kwotę, którą nam dali. To były dolary, które potem miałyśmy wymienić na franki na miejscu, bo tam kurs był korzystniejszy. Próbuję wytężyć pamięć, ale nie pamiętam ile to było, coś mi się zdaje że nie zbyt dużo, pamiętam natomiast, że wymieniłam na dolary pieniądze, które zarabiałam na korepetycjach, i jak później się okazało ta kasa bardzo nam pomogła.

Mój tato odwiózł nas na Dworzec Zachodni w Warszawie na autobus, a nasza przygoda zaczęła się już pierwszego dnia, bo Majki nie było na liście pasażerów. Kiedy ja awanturowałam się z kierowcą, kątem oka zauważyłam, że Majka przemknęła się tylnym wejściem, więc i ja wlazłam do środka i po chwili ruszyliśmy. Podróż w Warszawy do Lionu trwała grubo ponad 40 godzin. Zanim zaczęłyśmy się martwić, co zrobimy w Lionie, dość szybko dogadałyśmy się z chłopakami siedzącymi koło nas. Okazało się że jechali do Francji do pracy i właśnie w Lionie mieli spotkać się z przyjaciółmi, którzy od kilku dni znaleźli metę w schronisku studenckim. Po dotarciu do Lionu wylądowałyśmy w 6 osobowym pokoju w schronisku na przedmieściach Lionu. Łóżko piętrowe okazało się być w dość przystępnej cenie, więc podjęłyśmy decyzję, że zostajemy kilka dni. Pierwszą rzeczą po zainstalowaniu się w Lionie było kupno karty telefonicznej. Ustaliłyśmy, że raz na kilka dni będziemy dzwonić na zmianę albo do moich rodziców, albo do rodziców Majki, a oni będą się wymieniać informacjami od nas. Pierwszy dzień w Lionie spędziłyśmy z chłopakami. Oprowadzili nas po najważniejszych zabytkach i powiedzieli co jeszcze jest warte obejrzenia. Wieczory spędzałyśmy w schronisku wśród młodzieży z całego świata. Poznałyśmy wielu fajnych ludzi i nie bardzo chciało nam się ruszać dalej. No ale przecież czekało na nas Lazurowe Wybrzeże. Po jakiś pięciu dniach zdecydowałyśmy, że czas pomyśleć o dalszym transporcie. Pojechałyśmy na dworzec sprawdzić pociągi. No i tutaj pojawił się pierwszy ZONK. Cena biletu do Nicei nas powaliła nawet przy naszych zniżkach. Policzyłyśmy, że jak kupimy bilet, to możemy mieć problem z drogą powrotną, bo po prostu nie będziemy mieć za co wrócić, ale z drugiej strony trzeba było się do tej Nicei jakoś dostać. Zastanawiałyśmy się długo, ale stwierdziłyśmy że nie mamy innej opcji, a co do powrotu (to właśnie w tym momencie ten auto-stop zaczął nam chodzić po głowie), będziemy się martwić później. Zadzwoniłyśmy do Ciotki, że nadciągamy. I tak, następnego poranka Ciotka odebrała nas z dworca w Cagnes sur Mer. Zostałyśmy zainstalowane w pokoiku z pięknym tarasem, na ósmym piętrze apartamentowca z widokiem na morze. Przez dwa tygodnie zwiedziłyśmy Monaco, Cannes, Antibes, Niceę, Eze i inne okoliczne malownicze wioski. Trochę same, trochę z Ciotką. Chodziłyśmy na plażę, jeździłyśmy z Ciotką na zakupy, obejrzałyśmy pierwsze w naszym życiu supermarkety, bazary, pchle targi. W Monaco byłyśmy w Oceanarium gdzie widziałyśmy rekiny, w ogrodzie egzotycznym – piękne kaktusy, obejrzałyśmy to sławetne Kasyno w Monte Carlo, Katedrę gdzie jest pochowana Grace Kelly, książęcy pałac w Monaco, zakręt znany z wyścigów Formuły 1 i luksusowe jachty w marinie. To zwiedzanie to był taki powiew wielkiego świata. Po latach spędzonych w komunie, wszystko było nowe, inne, wszystko robiło nas niesamowite wrażenie. To jak ludzie żyją, mieszkają, jak spędzają wolny czas, jak robią zakupy, to co kupują, jakimi jeżdżą samochodami, jak chodzą na kawę do baru za rogiem, siedzą w nocy na plaży i piją piwo, bawią się wieczorami. W naszym kraju tego nie było. Tam życie było zwykłe, szare, wszyscy żyli tak samo. We Francji nawet ubrania były bardziej kolorowe niż w Polsce…..

Pomimo tego że patrzyłyśmy na to wszystko z boku, bo praktycznie na nic nie było nas stać, to chłonęłyśmy ten wielki świat i nawiązywałyśmy nowe znajomości z kim tylko się dało. Niestety spora była bariera językowa, bo znajomość angielskiego przez Francuzów pozostawiała wiele do życzenia. Znali podstawowe zwroty, ale gdy próbowałyśmy rozmawiać, było już gorzej. My na szczęście znałyśmy ten angielski całkiem nieźle i na szczęście w końcu zawsze udawało nam się znaleźć kogoś z kim lepiej lub gorzej mogłyśmy się dogadać. Więc korzystałyśmy ile wlezie. Spotkałyśmy też kilku Polaków. Zawszy pytałyśmy ich o to gdzie byli, co warto zobaczyć i podpytywałyśmy o ich plany, bo przecież zawsze mogłyśmy tę naszą podróż trochę zmodyfikować ….

CDN.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *