W życiu każdej osoby onkologicznej przychodzi taki moment, że przez kilka dni, raz na jakiś czas wszystko kręci wokół rentgenów, mammografii, USG, markerów, tomografów, morfologii i różnych innych mniej lub bardziej skomplikowanych badań. A podsumowaniem tego wszystkiego jest wizyta kontrolna u lekarza prowadzącego. Czekamy na nią trochę z duszą na ramieniu, bo chyba już zawsze zostanie w nas taki dziwny, trudny do opisania lęk…..
Od zakończenia mojego leczenia, czyli od jakiś dwóch lat z kawałkiem, wizyty w CO na Wawelskiej miałam rozpisane średnio co 3 miesiące. Oczywiście w praktyce wychodziło trochę częściej, bo ciągle coś się działo. A to jakieś szybkie zabiegi w szpitalu (na szczęście wszystko znosiłam dzielnie i szybko wychodziłam), a to problemy z morfologią, a to jakieś inne cuda z których wynikało że trzeba mi zmieniać leki, a po zmianie leków kolejne pobyty w szpitalu, kolejne badania i apiać kolejne leczenia ustawiane na nowo…. Policzyłam, że przez ten pierwszy rok dostawałam narkozę aż cztery razy. To trochę sporo. Potem wyznaczano mi kolejne wizyty u mojego Najlepszego Doktora, który kierował mnie na kolejne badania, po których jeszcze dla świętego spokoju robiłam jeszcze kolejne badania takie dla siebie czyli za kasę, itd.
I tak naprawdę wychodziło mi, że co miesiąc albo lądowałam albo w szpitalu, albo na wizycie kontrolnej, albo robiłam badania, albo zmieniono mi leczenie, albo już prywatnie szłam na USG lub na RTG, żeby mieć pewność że wszystko jest OK. Niestety w lipcu 2015 roku okazało się że nie jest OK. Pani doktor która robi mi USG od lat, stwierdziła, że widzi COŚ czego być nie powinno. Z tym CZYMŚ przez tydzień odwiedziłam kilku lekarzy, oczywiście wliczając w to moich onkologów, ale również umówiłam się na wizyty prywatnie. Wszyscy zgodnie stwierdzili że to COŚ należy wyciąć i to w miarę szybko. Ostatnia wizyta była u mojego p. Doktora do którego chodzę od ponad 15 lat i to on podjął decyzję ostateczną. Operacja. Ale ……. usłyszałam, że tak poważnych operacji nie robi się na wariata i to jeszcze w środku lata, kiedy są straszne upały. Usłyszałam: „jedź na wakacje, odpocznij, nabierz sił po całym ciężkim roku a na początku września zapraszam na stół operacyjny”.
Po operacji były kolejne badania sprawdzające, czy wszystko jest OK, więc kolejne wizyty w szpitalu. Może faktycznie zbyt często, ale to już chyba taka moja obsesja, że ja wolę dwa razy sprawdzić i jeszcze dla świętego spokoju, tak na wypadek wszelki – pójść do trzeciego lekarza. W ferworze tego sprawdzania „dla świętego spokoju”, na początku roku zrobiłam jeszcze USG i mammografię – no i znowu wyszło, że należy te badania powtórzyć, bo coś się moim lekarzom nie podobało….
Nie ukrywam, że chyba byłam już tym wszystkim trochę zmęczona i nie miałam już siły, żeby się aż tak bardzo przejmować. Ze stoickim spokojem znosiłam kolejne USG, kolejne rentgeny i po raz kolejny mammografię. Tak mi wtedy przez myśl przemknęło, że jak jeszcze kilka razy wsadzą mnie pod rentgen to wreszcie zacznę świecić…….Na szczęście pod koniec lutego usłyszałam, że jednak nie było żadnych zmian ogniskowych, ani nic podejrzanego w węzłach chłonnych i następne spotkania z lekarzami mam już na początku wakacji.
Wtedy też nic specjalnego się nie działo i zlecono mi cały plik badań kontrolnych na przełomie października i listopada. Znowu zajęło mi to kilka dni. Niestety po raz kolejny objawił się mój wrodzony pragmatyzm – bo oprócz tego co mi przysługiwało „państwowo”, porobiłam jeszcze USG „prywatnie” – znowu „dla świętego spokoju”.
Na wawelskiej w Centrum Onkologii jest tak, że nie dostaję żadnych wyników badań do ręki, tylko trafiają one do mojego lekarza i czekają na mnie u niego w dniu wizyty kontrolnej. W zeszłym tygodniu pojawiłam się więc w CO na Wawelskiej na wizytę kontrolną. Oczywiście swoje należy tam odczekać, więc uzbroiłam się w cierpliwość, zaopatrzyłam w książkę i odpowiednią ilość gazet. Mój Najlepszy Doktor wyraźnie ucieszył się mój widok…. „ale pani się zmieniła, ale pani dobrze wygląda, ale ma pani długie włosy…..” Miłe to było muszę przyznać. Potem nastąpiło omówienie wszystkich moich wyników badań: „mam dla pani same dobre wiadomości”, „nie ma nic podejrzanego, żadnych zmian”, „a krew to ma pani książkową – dawno takiej nie widziałem” (z tą krwią to sama się zdziwiłam, bo nie pamiętam żeby kiedykolwiek to tak dobrze wyglądało), a na koniec padło bardzo miłe zdanie: „……..i widzimy się za pół roku”. Nie za DWA miesiące, nie za TRZY miesiące, ale za PÓŁ ROKU.
No cóż to dla mnie dobra wiadomość, że wszystko bardzo powoli acz skutecznie zaczyna się normować…. Tylko że jak znam siebie i moje bardzo pragmatyczne podejście do mojego pasożyta, to za jakieś dwa miesiące pewnie pójdę na jakieś kontrolne USG. Tak dla siebie, na wszelki wypadek i dla swojego „świętego spokoju”…….
Aguniu, bądź taka jak jesteś. Rób badania częściej. To rozsądne. Nie upierdliwe. Ja się cieszę!
🙂 dzięki 🙂 ściskam Cię mocno 🙂