Kiedy dotarłam do samochodu po mojej niedzielnej ponad 40 kilometrowej wycieczce było już ciemno. Musiałam się jeszcze przez chwilę przebrać i ogarnąć, więc kiedy ruszyłam z Łysej Polany w stronę Zakopanego dochodziła 20.00. Byłam trochę zmęczona i chciałam jak najszybciej dotrzeć do Zakopa żeby odpocząć. Gdy włączyłam telefon, zobaczyłam że Maciek dzwonił do mnie kilka razy. Oddzwoniłam. Okazało się że zamiast czekać na mnie z gorącą herbatą w naszym pensjonacie – jest jeszcze w samochodzie gdzieś na wysokości Warszawy, stoi w ogromnym korku i ma jeszcze do przejechania ok 400 kilometrów. Szybko przekalkulowałam czas i doszłam do wniosku że naszą nocną wycieczkę na Kościelec diabli wzięli. Wykonaliśmy jeszcze kilka telefonów i ustaliliśmy że Kościelec przekładamy na kolejny dzień, a rano zdecydujemy co do wycieczki następnego dnia.
Po tych ustaleniach po prostu padłam. Coś na szybko przekąsiłam i poszłam spać. Ocknęłam się następnego dnia o 8 z minutami. Maciek zamiast obudzić mnie o 6.00 tak jak się odgrażał, stwierdził że odpuszcza, zresztą nam obojgu był potrzebny odpoczynek po trudnej i długiej niedzieli. Zjedliśmy śniadanie i jak prawdziwi turyści ruszyliśmy z Zakopa około godziny 9.00. Ustaliliśmy że jedziemy na Słowację, a po drodze dogadamy szczegóły. Moim pierwszym pomysłem była Dolina Wielicka i Mała Wysoka, czyli to czego nie udało mi się zrealizować poprzedniego dnia. Nasze dywagacje przerwał korek w który wpakowaliśmy się zaraz za zakrętami na drodze na Łysą Polanę. No cóż, jak ktoś chce być prawdziwym turystą i ruszać na szlak przed południem to takie są tego konsekwencje. Naszą dyskusję, czy próbować przebijać się lewym pasem (no bo my jechaliśmy na Słowację, a nie na parking), zakończył wyprzedzający nas właśnie lewym pasem bus. Zanim Maciek zdążył krzyknąć „jedź!!!!”, ja już odbiłam kierownicą, wbiłam się za busa i dziarsko pomknęłam przytulona do jego zderzaka z nadzieją że duży może więcej i na tym jego ogonie dowiozę się do Łysej Polany. I tak było. Busik pojechał prosto na Palenicę, a my odbiliśmy na Słowację. Ilość zaparkowanych na Łysej Polanie samochodów powaliła mnie. Nigdy nie zrozumiem tego jaki jest sens łazić tam gdzie jest tłum ludzi, a już szczególnie nigdy nie zrozumiem wycieczki w stronę Morskiego Oka w ciągu dnia. No ale każdy robi to co lubi…
Kiedy przekroczyliśmy granicę, wróciliśmy do rozmowy o Dolinie Wielickiej. Zaczęliśmy się zastanowić czy ta wycieczka w ogóle ma sens. Dochodziła już 10, a żeby wejść na Małą Wysoką i wrócić – potrzebowaliśmy jakieś dziesięć godzin. To trochę dużo, a było już zdecydowanie za późno, ale jak ktoś chce być prawdziwym turystą i ruszać na szlak przed południem to takie są tego konsekwencje.
Gdzieś na wysokości Zdziar-u podjęliśmy szybką decyzję, że pójdziemy na spacer ścieżką w koronach drzew. Odbiliśmy w Bachledzką Dolinę i punkt 10 ruszyliśmy w górę. Stwierdziliśmy że dość już bycia prawdziwymi turystami i zamiast wjechać kolejką poszliśmy na piechotę. To była bardzo dobra decyzja. Pogoda była piękna, zero chmur, cudne słońce i niesamowita widoczność. Panorama Tatr Bielskich była widoczna jak na dłoni. W oddali w słońcu lśnił Giewont, bliżej Hawrań i Murań a z drugiej strony pięknie prezentowały się Trzy Korony. Cała wycieczka, kontemplowanie krajobrazów i zejście do samochodu zajęło nam 3 godziny. Wracając do Zakopa podjęliśmy kolejną szybką decyzję, postanowiliśmy obejrzeć zachód słońca na Sarniej Skale. Po obiedzie, krótkim odpoczynku i obowiązkowym spacerze po Krupówkach, około 17.00 ruszyliśmy Doliną Białego w kierunku Ścieżki nad Reglami. Przez całą drogę minęliśmy zaledwie kilka osób, za to na Czerwonej Przełączy spotkaliśmy liska.
Dotarliśmy na szczyt niedługo po 18.00. Ta wycieczka również okazała się strzałem w dziesiątkę. Znowu żadnych chmur, znowu piękne widoki – na Giewont, na Tatry Bielskie (tym razem z innej perspektywy), na Zakopane, Krokiew i całą okolicę. Oprócz nas na szczycie było tylko kilka osób, głównie fotografów z profesjonalnym sprzętem, ale tuż przed 19.00 zostaliśmy już tam sami. I to jest moment który lubię w Tatrach najbardziej – cisza, żadnych ludzi, tylko góry i my. Zachód słońca był piękny. Pięknie oświetlone skały i ta cisza która aż dzwoniła w uszach.
Bardzo szybko zrobiło się ciemno i szybko zeszliśmy w dół, bo trzeba było jeszcze chwilę odpocząć przed naszą nocną wyprawą na Kościelec. Tak, tak wiem, w Tatrach po zmroku nie wolno chodzić, ale nie da się zobaczyć wschodu słońca w inny sposób, zresztą w obecnej sytuacji i przy takiej liczbie ludzi w górach, jak człowiek chce poczuć te góry i ich atmosferę, to inaczej się nie da, bo w dzień w tym tłumie ludzi, to nie jest już żadna frajda.
No i tutaj aż wstyd się przyznać, ale jeszcze nigdy nie byłam na Kościelcu. Zawsze jakoś tak nie było mi po drodze. A jak już zaczęłam się zbierać, to albo psuła się pogoda, albo wychodziło mi duże zmęczenie i mój kondycyjny brak przygotowania do kolejnej długiej wspinaczki. Tym razem było trochę inaczej. Moje długie wybieganie i wchodzenie po schodach, sprawiło że moja kondycja bardzo się poprawiła. A ponieważ pogoda zapowiadała się nadal piękna, więc zamówiliśmy taksówkę i o godz. 00.30 ruszyliśmy z Kuźnic przez Boczań w kierunku Murowańca. Bardzo fajnie nam się szło. W świetle czołówki oglądałam ślimaki, pajączki, sasanki a najpiękniejszy był dziwięćsił bezłodygowy – w nocy zwinięte pąki kwiatów, a jak wracaliśmy to w słońcu wszystkie pąki były już otwarte. Znowu chłonęłam ciszę i surowość gór i pięknie oświetlone Zakopane. Na przełęczy między Kopami zobaczyliśmy światła czołówek u wlotu Doliny Jaworzynki, czyli podobnych wariatów jak my było więcej. Do Murowańca dotarliśmy o 3.00. Było bardzo zimno, więc zjedliśmy pierwsze śniadanie z gorącą herbatą i posiedzieliśmy chwilę w schronisku żeby się rozgrzać. Ruszyliśmy dalej po pół godzinie.
Nocne wejście na Karb to ciekawe doświadczenie. W nocy skały wyglądają niesamowicie i pomimo że szłam już tym szlakiem kilka razy, w światle czołówek wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Im wyżej się wspinaliśmy tym więcej czołówek widzieliśmy w dole. Tuż przed 5.00 zrobiliśmy sobie ostatni postój i ruszyliśmy na ostatnią prostą na szczyt. No może nie koniecznie prostą bo w świetle czołówek niełatwo było trzymać się szlaku. Może nie jest on tak strasznie trudny jak pokazują mapy, ale na pewno są fragmenty niebezpieczne gdzie trzeba uważać gdzie stawia się kroki. W dzień na pewno byłoby łatwiej, ale w świetle czołówek kilka razy gubiliśmy szlak. Teraz już wiem dlaczego nie zaleca się wchodzenia na Kościelec gdy jest mokro. Bardzo łatwo można tam pojechać w deszczu lub na mokrej skale, a niestety nie bardzo jest się gdzie zatrzymać. No i na to podejście na pewno trzeba mieć dobre buty, najlepiej takie dobrze trzymające się podłoża. Właśnie wtedy Maciek wypróbował swoje nowe Salewy, które jak to określił po porostu „kleiły się do skał”.
Gdzieś tak w połowie podejścia, Maciek stwierdził że idzie szybciej żeby złapać pierwsze promienie słońca. Ja szłam trochę wolniej bo cały czas robiłam zdjęcia. Strasznie zafascynowała mnie ilość czołówek podążających od strony Murowańca. Niektóre z nich zaczęły wędrować wokół Czarnego Stawu w stronę Granatów i Zawratu. No i cała gama barw wyłaniająca się z łuną słońca znad Granatów była po prostu przecudowna. Tuż przed 6.00 dotarłam na szczyt. Maciek już tam założył obozowisko czyli wyciągnął prowiant, termos z herbatą, a ja dołożyłam do tego kabanosy, bułeczki, drożdżówki i co tam mi jeszcze zostało z wczorajszych zakupów. Zanim pokazało się słońce, było bardzo zimno, na prawdę było już czuć tę tatrzańską jesień. Ale razem z pierwszymi promieniami słońca zaczęło robić się coraz cieplej. Wyciągnęłam lornetkę. Obejrzeliśmy sobie wspinaczy podążających od Zawratu w kierunku Orlej Perci. Pięknie prezentowała się Świnica i cała grań w kierunku Kasprowego, Giewont, Mały Kościelec, Dolina Gąsienicowa, Czarny Staw, Granaty. Wyjęłam mapę i dokładnie z lornetką przestudiowałam szlaki wiodące w kierunku Orlej. Tak minęło nam coś koło półtorej godziny, a może trochę więcej.
Około 7.30 zaczęliśmy zwijać nasze obozowisko. Przez cały ten czas siedzieliśmy na szczycie Kościelca sami. Dopiero gdy zaczęliśmy schodzić, minęło nas kilku biegaczy podążających na szczyt. Przed 9 dotarliśmy nad Czarny Staw. Posiedzieliśmy nad wodą jakieś pół godziny i w sumie to posiedzielibyśmy tam jeszcze dłużej, ale tłum koło nas gęstniał z minuty na minutę, więc w końcu ruszyliśmy w kierunku Murowańca. Tam znowu zrobiliśmy sobie przerwę – Maciek na kufel piwa, a ja na grzane wino z oscypkiem i zalegliśmy na leżaczkach w pięknym słońcu. Po jakimś czasie stwierdziliśmy że chyba jednak trzeba się ewakuować, bo tłum ludzi gęstniał z minuty na minutę i był już taki, że poczułam się jak na Krupówkach. Po krótkiej dyskusji doszliśmy do wniosku, że wracamy tą samą drogą. Szczerze mówić nie przepadam za Doliną Jaworzynki, a wracając przez Boczań nadal można podziwiać piękne widoki ale teraz już w świetle słonecznym. Tak naprawdę to tylko my szliśmy w dół. Cały tłum turystów ciągnął w górę. Przed 13 byliśmy w Kuźnicach, a to co zobaczyłam przed kolejką na Kasprowy uświadomił mi że wróciliśmy do cywilizacji.
Wsiedliśmy szybko w busa, który podwiózł nas do ulubionej knajpki Maćka. Po szybkim obiedzie wróciliśmy do naszego pensjonatu bo po tej nocnej eskapadzie byłam znowu bardzo zmęczona. Wykonaliśmy jeszcze szybki telefon do Pawła, który miał do nas dojechać wieczorem i do naszego przewodnika Bartka, z którym mieliśmy ruszać następnego dnia z zamiarem wejścia na Wysoką. Ustaliliśmy, że jak Pablo już dojedzie, to wtedy dogadamy z Bartkiem wszystko szczegóły co do dnia następnego.
Po mojej porcji naleśników i kubku gorącej herbaty poszłam spać, a Maciek udał się w kierunku Krupówek, bo Maciek w przeciwieństwie do mnie bardzo lubi ten najtrudniejszy szlak w Tatrach.
cdn.