TATRY 2020 – moja najdłuższa jak dotąd wędrówka – czyli 42 kilometry w Tatrach Słowackich.

Tegoroczne wakacje były dziwne. Pomijam już fakt, że to co planowałam wzięło w łeb i plany trzeba było szybko zmieniać żeby w ogóle gdzieś na chwilę wyjechać, a i te wyjazdy tak naprawdę cały czas stały pod znakiem zapytania, a właściwie pod znakiem pandemii. Tak minęły obozy moich dzieci (pojadą, nie pojadą, pojadą nie pojadą, pojadą, nie pojadą, pojechały ……), czy nasza szybka decyzja o wyjeździe w Góry Stołowe. Tylko pobyt u ciotki na Mazurach stał się pewnikiem bo to odludzie i ze wszystkich stron tylko lasy i jezioro.

Jednak bardzo brakowało mi gór. Tych prawdziwych, nie pagórków na które można wbiec truchtem. Na początku września stwierdziłam, że muszę w Tatry, po prostu muszę. I koniec. Kropka. Jakoś się ogarnęłam i po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu że szybkie i czasem nieprzemyślane decyzje to dobre decyzje jeżeli chodzi o wyprawę w Tatry.

Ruszyłam 19 września w sobotę, a gdy dotarłam do mojej ulubionej knajpki w Bukowinie na obiad i siedząc na tarasie popatrzyłam na góry, to już prawie była pełnia szczęścia. Ale gdy dojechałam do Zakopanego i zobaczyłam te tłumy ludzi depczące ulice w te i we w te, stwierdziłam, że potrzebuję pójścia gdzieś na odludzie. Rohacze, które strasznie chciałam w tym roku zrobić, zostawiłam na później, bo obiecałam Maćkowi że pójdziemy tam razem, a Maciek miał dojechać następnego dnia. Szybko ogarnęłam mapę i stwierdziłam, że mam straszną ochotę zrobić coś głupiego ……. i taką trochę szaloną trasę sobie znalazłam. Tylko że jak sobie podliczyłam czas, to wyszło mi tak około 17 godzin na szlaku. No ale cóż do odważnych świat należy więc stwierdziłam, że zaryzykuję.

Położyłam się spać o. 22.00, a budzik nastawiam na 2.30. Nie wiem dlaczego, ale ocknęłam się tak trochę po pierwszej w nocy i stwierdziłam, że skoro już się obudziłam to wyjadę wcześniej. Punkt 2.00 zaparkowałem na Łysej Polanie, zostawiłam za szybą kartkę, że wrócę ok. 20.00 – (żeby mnie przypadkiem nie odholowali), założyłam jedną czołówkę na głowę, drugą wzięłam w rękę i o 2.15 ruszyłam na podbój Tatr – tak, wiem, chodzenie po zmroku i w nocy jest w Tatrach zabronione, mam tego pełną świadomość, ale inaczej nie wyrobiłabym się w czasie.

Pierwsze prawie 3 kilometry poszłam asfaltem do Doliny Jaworowej. Pierwszy ZONK był juz po pierwszych 10 minutach bo usłyszałam ryczenie. Gdzieś daleko. Szybko przeanalizowałam – niedźwiedź ? czy jeleń ? bo chyba innych opcji nie było. Moje dywagacje o tym co ryczało daleko, przerwało to co zobaczyłam blisko. I to był kolejny ZONK. Gdy odwróciłam głowę w stronę mijanego pola, w świetle czołówki zobaczyłam oczy. A właściwie kilka par oczu, które patrzyły w moim kierunku. Przyznam się że trochę dostałam na popęd. W pobliżu pokazały się jakieś chałupy, oczy dalej stały nieruchomo, więc poszłam dalej. Gdy skręciłam w Dolinę Jaworową znowu zobaczyłam kolejne oczy, tym razem po mojej prawej stronie. Te oczy też stały nieruchomo, więc poszłam dalej. Nie wiem do tej pory co to było, kilka obudzonych w nocy owiec, koty polujące w polu, psy, lisy, może wilki? Gdy później omawiałam tę sytuację z Bartkiem, naszym przewodnikiem i padło pytanie na jakiej wysokości były te oczy, zgodnie z prawdą stwierdziłam, że nie poszłam tego mierzyć, a z odległości po prostu tego nie widziałam. Zresztą wysokość tych oczu to była ostatnia rzecz jaka mi przyszła do głowy, bardziej chodziło mi po głowie czy czy te oczy ruszą w moim kierunku czy nie, a skoro stały w tym polu, to starałam się im nie przeszkadzać, tylko odeszłam szybkim krokiem w swoim kierunku.

Gdy weszłam na szlak, oczy zniknęły, ale znowu pojawiło się ryczenie, które słyszałam aż do wyjścia z linii lasu i to kilka razy całkiem blisko. Próbowałam sobie przypomnieć jak należy się zachowywać żeby nie sprowokować niedźwiedzia spotkanego na szlaku – głośno czy cicho, ale co bym nie zrobiła i tak musiałabym po prostu uciekać. Byłam tam sama, a pomimo gwiazd, noc była czarna i muszę przyznać że gdy ryki słyszałam dość blisko, kilka razy serce zabiło mi mocniej.

Ryczenie oddaliło się gdy osiągnęłam wysokość kosówki. Gdzieś koło 6.00 dotarłam nad Żabi Staw Jaworowy. Posiedziałam tam dłuższą chwilę, zjadłam śniadanie, popatrzyłam na stado kozic skaczących po skałach i ruszyłam dalej. Na Lodowej Przełęczy stanęłam ok. 8.00 – pogadałam ze spotkanymi tam chłopakami, zrobiłam trochę zdjęć i chwilę odpoczęłam. Ok. 8.30 ruszyłam w dół Lodowej Dolinki, a o 9.15 skręciłam na żółty szlak w kierunku Czerwonej Ławki. Właśnie Czerwona Ławka, to był ten mój głupi i trochę szalony pomysł, bo podejście jest dość trudne. Założyłam uprząż i zaczęłam się wspinać. Gdy po kilku minutach odwróciłam się i spojrzałam w dół, zobaczyłem kolorowy wąż ludzi sunących w górę. Miałam szczęście że nie szłam w tym tłumie, choć na podejściu i tak było sporo ludzi bo kilka razy musiałam zwracać uwagę tym łapiącym łańcuch z którego jeszcze nie zeszłam.

Zawsze szlak mnie trafia gdy widzę osoby spieszące się z wejściem na górę, albo dwie, trzy osoby na jednym łańcuchu, byle szybciej do przodu. A potem jest zdziwienie że w górach są wypadki. Są, bo jest sporo ludzi, którzy nie przestrzegają podstawowych zasad bezpieczeństwa. Kolejna rzecz której nie potrafię zrozumieć, to kwestia zabierania na trudne szlaki ludzi, którzy się boją. Boją się wysokości, przestrzeni, stromych zejść. Tutaj sprawdza się teoria, że łatwiej się wchodzi niż schodzi, a doświadczyłam tego namacalnie właśnie na Czerwonej Ławce. Siedziałam na przełęczy dobre ponad pół godziny, bo dwóch facetów nie było stanie sprowadzić po klamrach kobiety. Jeden ją trzymał, drugi ustawiał jej stopy na klamrach a ona była tak przerażona, że nie była w stanie puścić klamry żeby przejść stopień niżej. Strasznie długo to trwało. W końcu wykombinowałam, że pójdę trochę wyżej i wepnę się w dalsze łańcuchy bo za mną robił się coraz większy zator i to już zaczynało robić się niebezpieczne. Dłużej to trwało, ale powolutku zeszłam sporym zakosem po lewej stronie. Natomiast widoki z Czerwonej Ławki są niesamowite. Przede wszystkim miałam piękną pogodę i lornetkę w plecaku, więc czas siedzenia na przełęczy poświęciłam na kontemplowanie widoków. Podobnie było ze Staroleśną Doliną, widoki były tak piękne, że wielokrotnie zatrzymywałam się po prostu po to żeby popatrzeć na góry.

 

 

Przy Zbójnickiej Chacie był tłum, nawet tam się nie pchałam. Usiadłam na rozwidleniu szlaków, żeby policzyć ile czasu mi zostało. O 19.00 robiło się ciemno, a żeby dojść jeszcze za widoku do Łysej Polany przez Dolinę Białej Wody potrzebowałam ok. 5 godzin. Czyli o 14.00 musiałabym zacząć schodzić, a było już dobrze po 12.00. Szybko coś zjadłam i z kopyta ruszyłam na Rohatkę. To kolejna przełącz którą miałam w planach na ten dzień i przez którą można dość na Polski Grzebień a z niego na Małą Wysoką. Po szybkiej analizie oba szyty odłożyłam na przyszły rok. Po prostu nie starczyłoby mi czasu, za dużo zmarnowałam go siedząc na Czerwonej Ławce czekając na możliwość zejścia i za długo cieszyłam się widokiem gór przy tak pięknej pogodzie. No cóż i Polski Grzebień i Mała Wysoka poczekają na swoją kolej, a ja musiałam się jeszcze wspiąć na Rohatkę, co również nie okazało się takie łatwe. Podchodząc od strony Staroleśnej Doliny nie ma żadnych zabezpieczeń. Często nie ma się czego złapać, idzie się po rumowisku, po osuwających się kamieniach, które są bardzo niebezpieczne dla osób poniżej. Przełęcz jest potwornie wąska, więc nawet nie ma za bardzo jak odpocząć, bo ludzi na niej mnóstwo. Poprosiłam jakiegoś gostka, żeby zrobił mi kilka zdjęć i ruszyłam szybko w dół, bo czas mnie zaczynał gonić.

Zejście w stronę Doliny Litworowej wcale nie jest łatwiejsze. Pomimo tego że jest trochę klamer i łańcuchów, wiele kominków nie jest zabezpieczonych i zjeżdża się w nich w dół na tyłku, a kamienie jadą w dół razem z nami. Znowu trzeba było czekać na swoją kolej żeby nikomu wokół nie zrobić krzywdy. Dokładnie o 14.30 stanęłam na rozwidleniu szlaków na Polski Grzebień. Gdy robiłam zdjęcia, zobaczyłam że w stronę Doliny Białej Wody kieruje się trzech facetów. Zagadnęłam czy będą schodzić w kierunku Łysej Polany, bo niestety ten szlak nie jest tłumnie uczęszczany, a ja wolałabym już nie łazić sama po zmroku w rykami i oczami w tle. Panowie przyjęli mnie do swojego towarzystwa i tak poznałam Kazika i Pawła z synem. Kolejne prawie 5 godzin spędziliśmy wędrując w dół, podziwiając widoki i góry w zachodzącym słońcu i opowiadając sobie o naszych różnych górskich przygodach. Dowiedziałam się wtedy, że to ryczenie to nie żaden niedźwiedź tylko jelenie na rykowisku, bo gdy zeszliśmy już poniżej linii Młynarza, ryczenie objawiło się znowu obficie i to w niedużej odległości.

Do Łysej Polany dotarliśmy po 19.00 gdy już była mocna szarówka. Zrobiliśmy sobie pożegnalne zdjęcie i każdy ruszył w swoją stronę. Pomimo późnej pory na parkingu nadal stało sporo samochodów i nawet podwiozłam dwoje ludzi w stronę parkingu na Wierchu Porońcu, bo nikt nie chciał ich tam zawiść.

No cóż wycieczka tego dnia była super, choć bardzo długa. Zrobiłam ok. 42 kilometrów, a zajęło mi to dokładnie 17 godzin, czyli tyle ile zaplanowałam. Przewyższenia zrobiłam ok. 2000 m w górę i tyle samo w dół. Gdybym powiedziała, że nie jestem zmęczona, to bym skłamała. Byłam zmęczona bo spałam tylko trzy godziny i to trochę tak jak zając pod miedzą. Natomiast moje nogi wytrzymały tę wędrówkę bez protestów. Moje chodzenie po schodach i długie wybieganie zebrało swój plon, bo do końca mojego pobytu w Tatrach miałam – jak się później okazało – zrobić jeszcze ponad 80 kilometrów. Ale o tym następnym razem. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *