PO CO?, PO CO?, PO CO?, PO CO? …….

W ciągu ostatnich kilku dni bardzo, bardzo dużo osób stało się ekspertami od chodzenia po górach, himalaizmu, górskich wędrówek, wspinaczek, zimowych wypraw na ośmiotysięczniki, akcji ratunkowych, chodzenia po ścianach lodowych (niepotrzebne skreślić). Przeczytałam bardzo dużo tekstów i komentarzy na ten temat. Niektóre z nich były bardzo pomocne i wyjaśniały wiele kwestii związanych ze wspinaczką wysokogórską, jednak zdecydowanie większość z nich – była zupełnie niepotrzebna.

Zastanawiam się skąd się bierze ten fakt, że w sytuacjach dramatycznych, o których często mówi się w mediach, pojawiają się setki i tysiące postów, komentarzy, opinii, od setek i tysięcy ekspertów, wyrastających jak grzyby po deszczu. Po co? nie mam pojęcia. Po raz kolejny powiem, że bardzo łatwo jest wygłaszać opinie na temat rzeczy które w ogóle nas nie dotyczą z pozycji fotela i ciepłych kapci i z przed telewizora. Oglądając w miniony weekend dramatyczne relacje z pod Nanga Parbat i czytając te wszystkie komentarze – i te potrzebne, i te nic nie wnoszące, doszłam do wniosku, że ja też chciałabym w tej kwestii się wypowiedzieć. Może nie koniecznie w kwestii tej konkretnej sytuacji, bo o tym co wydarzyło się tam na górze i jak to było naprawdę wiedzą tylko ci, którzy tam byli, ale w ogóle w kwestii sportów i wyczynów ekstremalnych, a zwłaszcza chodzenia po górach wysokich. Tak po cichu sobie myślę, że moje chodzenie po górach – może nie aż tak wysokich i nie aż tak ekstremalnie – daje mi jakieś tam prawo do dodania swoich przysłowiowych trzech groszy.

Już jakiś czas temu, zastanawiałam się dość mocno, po co niektórzy ludzie pchają się w bardzo niebezpieczne miejsca. Nie mówię tylko o wspinaczce wysokogórskiej, ale o żeglowaniu w niebezpieczne rejony, wyprawach na tereny gdzie trwa wojna, skokach z wieżowców, czy o skydiving’u. Ciężko jest odpowiedzieć na pytanie – po co ci ludzie to robią, bo każdy ma swoje własne ambicje i swoje własne motywacje i jakąś siłę wewnętrzną i adrenalinę, która pacha ich właśnie w tym kierunku. Zastanawiałam się wielokrotnie, gdzie jest ta granica do której można dojść i powiedzieć sobie STOP – dalej już nie pójdę, dalej nie popłynę, wyżej nie wejdę. Nie będę się wymądrzać, gdzie te granice są, ale wychodzę z założenia, że każdy ma swój własny zdrowy rozsądek i wie kiedy należy się zatrzymać. No właśnie, czy każdy go ma? I tutaj dochodzimy do prawdy powszechnie znanej, że punkt widzenia wielu rzeczy zależy od bardzo wielu czynników. Daleka jestem od tego żeby kogoś oceniać i zastanawiać się nad jego motywacjami i tym co go pcha do osiągnięcia swojego ekstremum, ale mogę o tym powiedzieć jak to wygląda z MOJEGO punktu widzenia.

Znam ludzi, którzy twierdzą, że moje chodzenie po górach, czy moje żeglowanie, czy nawet podróże – to wyczyny bardzo ekstremalne. No cóż, ja jestem innego zdania. Często chodzenie po naszych Tatrach może być ekstremalne, ale ….. nie pcham się tam w zimę przy zagrożeniu lawinowym, nie chodzę w strugach deszczu po wyślizganych kamieniach, jak widzę że może być niebezpiecznie wyjmuję uprząż i się przypinam i mam takie wewnętrzne poczucie, że wiem kiedy należy odpuścić. Wiele razy zdarzało się że odchodziłam sto metrów przed szczytem, rezygnowałam z podejścia, gdy była zła pogoda, czy po prostu moje własne zmęczenia kazało mi powiedzieć STOP, nie tym razem. Podobnie jest z żeglowaniem. Nie pcham się świadomie w sztorm, choć czasem sztorm na morzu potrafi zaskoczyć i wtedy trzeba umieć sobie poradzić, ale w sposób taki, żeby to nie wymagało przeszarżowania. Podróże na Bliski Wschód też w powszechnej opinii są niebezpieczne, ale jeżdżąc tam, zawsze sprawdzam jak sytuacja wygląda na chwilę obecną i zapewniam Was, że wbrew temu co krąży w powietrzu – Izrael wcale nie jest niebezpiecznym krajem. Przynajmniej ja czułam się tam bardzo bezpiecznie. Tak widzę to ja.

Kiedy jeszcze nie miałam dzieci i byłam jak to się teraz mówi singielką bez zobowiązań – sporo podróżowałam. Wtedy były trochę inne czasy. Trzeba było załatwić wizę i zorganizować jakoś tę podróż, skołować jakieś fundusze i wszystko to wymagało trochę zachodu. W tamtych czasach nie było dla mnie problemem przejechanie stopem Europy z bardzo przypadkowymi ludźmi, spanie na plaży, czy gdzieś na dworcu, albo ruszanie dalej w trasę z kimś nowo poznanym z kompletnie innej części świata. Jak tak na to patrzę z perspektywy czasu, to doświadczyłam wielu niebezpiecznych sytuacji, które mogły się dla mnie źle skończyć. Takie moje podróżowanie trwało kilka ładnych lat. Jednak zwykle w życiu każdego człowieka w pewnej chwili przychodzi czas na stabilizację. Dla mnie też przyszedł ten czas. W pewnej chwili mojego życia założyłam rodzinę, a chwilę później pojawiły się dzieci.

I tutaj znowu mamy temat do dalszych bardzo poważnych dyskusji. Czy mając dzieci, nie należałoby trochę przystopować z naszymi ekstremalnymi wyczynami? Czy ważniejsze dla nas są nasze pasje, czy realizacja naszych marzeń, czy fakt że dzieci mają nas w domu na co dzień. Myślę że każdy sam powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moją decyzją było przystopowanie. Dzieci, i moje życie dla nich, okazało się dla mnie ważniejsze. Nie powiem że jak już były dzieci, to nie wyjeżdżaliśmy. Pewnie że wyjeżdżaliśmy, ale te podróże były inne. Były bezpieczne. I to bezpieczeństwo było najważniejsze. I choć teraz, kiedy dzieci są już duże, puszczamy coraz większe wodze fantazji i lądujemy w różnych – czasem dziwnych – miejscach, staramy się bardzo, żeby nadal było bezpiecznie. Właśnie dlatego, że mamy dzieci. Wiele razy podejmowaliśmy decyzję że odpuszczamy. Najlepszym przykładem była chyba decyzja odpuszczenia wspinaczki na wierzchołek Teide na Teneryfie. Bardzo mieliśmy ochotę tam wejść, ale nie zdecydowaliśmy się wykupić wejścia na sam szczyt. Przez chwilę przeleciała nam nawet myśl, że pójdę sama z synem, a Andrzej z córką poczekają na nas na dole, ale zrezygnowaliśmy i to była dobra decyzja. Na wysokości 3550 m., czyli tam dokąd dojeżdża kolejka, dzieci miały problem z oddychaniem, a dojście na szczyt, to przewyższenie jeszcze prawie o 200 m. Teide poczeka. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy…..

Wydaje mi się – ale zaznaczam że jest to MOJE prywatne zdanie – że decydując się na dzieci, trzeba przyjąć tę sytuację z całym dobrodziejstwem inwentarza. Uważam że dzieci trzeba wychować, a do wychowania, dzieci potrzebują obojga rodziców. Nie chcę tutaj wygłaszać żadnych peanów i prawić morały, bo nie o to chodzi, ale myślę, że należy też spojrzeć na to z drugiej strony. Dwa dni temu przeczytałam tekst napisany z perspektywy dorosłego człowieka – syna himalaisty który zginął w górach gdy autor tekstu był jeszcze dzieckiem. Jego ojciec dla świata był bohaterem, a dla własnego dziecka tchórzem, który uciekał w góry przed odpowiedzialnością, odpowiedzialnością za dzieci, za ich normalne zwykłe życie. Człowiekiem, który przedkładał swoje ambicje nad czas spędzony z własnym synem. Cóż, tak też się zdarza. Powiedziałabym, że każdy kij ma dwa końce i nie wszystko jest takie jak nam się wydaje. Pewnie że można stracić rodzica z przyczyn losowych, ale na to już nie mamy wpływu, w przeciwieństwie do naszych decyzji. Po co kusić los?

Tak sobie myślę, że są tacy ludzie, którzy nie potrafią przystopować, nie potrafią powiedzieć sobie DOŚĆ a ich pasje są dla nich ważniejsze…. pewnie też tak jest. W końcu każdy podejmuje swoją decyzję i idzie swoją własną drogą …….

Jedna myśl nt. „PO CO?, PO CO?, PO CO?, PO CO? …….

  1. Po co? Po co? Pamiętasz nasza akcje na Zjawię…tez ludzie pisali po co one się tam pchaly. Zastanawiam się co by było gdyby inni ludzie nam nie pomogli…a przecież nie musieli…nie musieli narażać siebie…ale tak to chyba jest ze nie zrozumiemy pewnych zachowań jeśli ich sami nie przeżyjemy…a wybory…nikt nie zakłada że nie wróci do domu z pracy z urlopu że sklepu….a czasem i tak bywa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *