……. która chodziła za mną od dwóch lat. Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek dojrzeję do tego, że mogłabym przyjść Orlą Percią. Kiedy trzy lata temu pojechałam w Tatry niedługo po mojej operacji, szczytem moich marzeń było wejście na Zawrat. Weszłam na Zawrat i zeszłam po łańcuchach czarnym szlakiem na Halę Gąsienicową. Później były i Rysy i Gerlach, a skoro dałam radę, to Orla Perć zaczęła mi się coraz bardziej materializować. Próbowałam dwa lata temu, ale niestety wtedy wygrała mgła, która była taka, że ze schroniska w Pięciu Stawach nie było widać stołów stojących w odległości 10 metrów. W zeszłym roku, podczas mojego pobytu w Tatrach głównie lało, więc w tym roku było moje trzecie podejście. Prognozy pogody były całkiem nie złe, więc zaryzykowałam. Wyszłam ze schroniska około 6.00, około 8.30 doszłam do Zawratu, zjadłam śniadanie i przed 9.00 ruszyłam na ten owiany legendą szlak.
Przez chwilę nawet mi chodziło po głowie, że mogłabym przejść całość, ale stwierdziłam, że nie będę szarżować. Przede wszystkim moja kondycja nadal pozostawia wiele do życzenia. Dopiero na początku czerwca udało mi się trochę unormować moją tarczycę, ale nadal czuję, że jestem słaba i bardzo szybko się męczę. Znowu wróciłam do biegania i zaczęłam regularnie ćwiczyć, ale jeszcze długa droga przede mną. Ponieważ cały mój dobytek zostawiłam w Piątce, zdecydowałam, że idę do Koziego Wierchu i ta decyzja okazała się bardzo dobrą decyzją.
Nie będę opisywać szlaku Orlej Perci. W sieci jest masę filmów z przejścia, szczegółowych opisów, zdjęć i dobrych rad, wiec raczej skupię się na moich wrażeniach. Początek Orlej od przełęczy Zawrat to całkiem sympatyczny szlak. Kilka łańcuchów, przejście po kamieniach trochę w górę i trochę w dół, czyli tak naprawdę nic wielkiego. Dla mnie zabawa zaczęła się za Małym Kozim Wierchem. Gdy spojrzałam w dół Żydowskiego Źlebu i w przepaść poniżej, nie zastanawiałam się długo – po prostu założyłam uprząż i resztę trasy przeszłam na asekuracji. Czy ta asekuracja była mi potrzebna? Na pewno dobrze podziałała na moją psychikę. Przypinałam się na łańcuchach i na klamrach. Drabinkę przy Koziej Przełęczy znają wszyscy – albo ze zdjęć, albo z autopsji, bo po niej szli. Na pewno drabinka jest wyzwaniem. Czy zeszłabym bez asekuracji? Pewnie tak, ale z lonżą, po prostu czułam się pewnie i zajęło mi to chwilkę. Dużo trudniejsze dla mnie były klamry za drabinką i cała Kozia Przełęcz. W sumie to nie wiem co było gorsze – zejścia czy podejścia – ale chyba nie tylko ja mam z tym problem. Potem jeszcze wyzwaniem okazała się końcówka Kozich Czubów, Wyżnia Kozia Przełęcz i pionowy komin przy podejściu do Koziego Wierchu. Pomimo tego że jednak mam lęk wysokości, wszelkie ekspozycje nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia. A świadomość, że jestem cały czas przypięta bardzo mi pomogła. Doszłam do Koziego Wierchu i na ten rok wystarczy. Reszta później. Wiem już że dam radę, więc tyko odłożę to trochę w czasie. Nie mam już dwudziestu lat, tylko trochę więcej i z moją kondycją nie jest najlepiej. Ostatni rok (a zwłaszcza problemy z tarczycą) dał mi bardzo w kość. No i moja prawa ręka, która niestety nie jest do końca sprawna. Pomimo tego, że dbam o nią, ćwiczę i regularnie ją rehabilituję, to zawsze mam gdzieś z tyłu głowy, że nie mogę jej tak do końca zaufać. Kilka razy zupełnie świadomie podpinałam się tak, żebym mogła się na lonży podciągnąć. I świadomość że mogę to zrobić, też mi bardzo pomogła.
Podobno ten odcinek Orlej jest najtrudniejszy. Nie wiem czy tak jest naprawdę zdania są podzielone i słyszałam już różne opinie. Na pewno ten odcinek jest bardzo wymagający i cholernie trudny. Przejście go zajęło mi 4 godziny. Mapy podają, że można go przejść w 3 godziny z kawałkiem. Ja szłam wolno, może nawet bardzo wolno, często odpoczywałam, ale wiele razy po prostu siadałam i podziwiałam widoki. Czarny Staw Gąsienicowy i Zmarzły Staw z tej perspektywy – to widok bezcenny. Podobnie widok na Dolinę Pięciu Stawów. I na Granaty. I te widoki zostaną już ze mną na zawsze.
Właśnie na Orlej, po raz pierwszy zauważyłam pewne minusy moich samotnych wędrówek. Po raz pierwszy tam na górze, uświadomiłam sobie, że muszę iść tak żeby mi się nic nie stało, bo gdyby coś mi się stało, to nikt by tego nie zauważył. A tam jeden nieuważny krok, czy jeden źle złapany kawałek skały i bardzo łatwo można odpaść. Wczoraj przy Czarnym Stawie rozmawiałam z facetem, który opowiadał mi, że jakiś czas temu na jego oczach tuż przed drabinką odpadła kobieta. Po prostu się poślizgnęła…..
A tak na marginesie, nie tylko ja szłam z uprzężą. Spotkałam jeszcze kilku facetów idących z asekuracją. I w kaskach. Dlatego ten temat zostawiam każdemu do przemyślenia….
Na całej trasie spotkałam wielu fajnych ludzi (podobno od 2000 m n.p.m. w górę spotyka się już tylko fajnych). Wróciłam do Piątki w bardzo dobrym humorze i szczegółowo zaplanowałam kolenie dni. Ale o tym za chwilę. 😉
Cdn.
super !! orla perć tez była moim marzeniem, ale dziś wiem, ze jest to niemożliwe, ze zawsze będzie moim marzeniem i będę chylic głowę przed zdobywcami 🙂
Siła moich marzeń jest odwrotnie proporcjonalna do nieopanowanego lęku wysokości, może i przestrzeni. Zatem mogę tylko pozazdrościć.
Świetny wpis. Zawsze wzruszają mnie takie historie. Będę częściej odwiedzała tego bloga. Gorąco pozdrawiam.
http://geoexplorer.blog.pl
Tydzień temu tez tam byłem – więc jeszcze czuję te fajne klimaty: https://youtu.be/Pc7ieWJgKYI
Pozdrawiam, życzę dobrego zdrowia i wielu szczytów…
Kask i lonża w takich miejscach to oczywista oczywistość, bez względu na to, co ktoś inny by o tym mówił.
Co do asekuracji – wielu widziałem takich, którzy „pomykali” tam bez żadnego zabezpieczenia, ufając w swe możliwości i siły. Tylko że to głupia próba pokazania, jaki to ja jestem mocny i niczego się nie boje. Taka pycha zawsze kroczy przed upadkiem. Idąc chodnikiem, na prostej drodze, w mieście, możemy się czasem po prostu przewrócić, pośliznąć. Tym bardziej więc może się to stać na skale, nawet w łatwym miejscu, niezależnie od skali trudności szlaku. Tylko że jeśli stanie się to na skale, wówczas może się okazać, że do miejsca, w które spadniemy mamy nie metr, ale co najmniej kilkadziesiąt metrów. Asekuracja ma przed tym zabezpieczyć, nawet jeśli świetnie radzimy sobie w skale.
Co do kasku – nie raz widziałem człowieka zranionego w głowę kamykiem, który spadł z góry (często strąconym przez innego górołaza). Od dawna nie poruszam się więc po takich drogach bez kasku – a już szczególnie po szlakach, gdzie turyści non sto zrzucają kamienie (np. wejście na Rysy – przecież tam wręcz bombardują kamieniami).
Pozdrawiam i życzę dalszych tak mądrych wypraw.
Nie neguję lonży, tylko tak z ciekawości zapytam. Skoro twierdzisz, że na prostej drodze czy chodniku można się potknąć. A ja ci zadam pytanie, do czego wepniesz się w skale o ile nie ma łańcucha czy klamer? A przecież potknąć się można.
Wydaje mi się że stwierdzenie „mierz siłę na zamiary” w moim wypadku dobrze się sprawdza. Jeżeli są łańcuchy, czy klamry to się ubezpieczam. Mam niesprawną rękę, więc nie mogę na niej w 100% polegać. Na Chłopka weszłam bez lonży, bo tam nie ma do czego się przypiąć, ale to wejście długo trwało. Na Gerlach poszłam w czteroosobowym zespole i byliśmy spięci liną, bo klamry policzysz ta na palcach jednej ręki, a łańcuchy są tylko na samej górze. To też jest asekuracja. Jeżeli nie jestem pewna czy dam radę wejść sama, to idę tam w zespole. A jeżeli są łańcuchy czy klamry i idę sama, to się po prostu asekuruję. I tyle 🙂
Gratulacje. Moja Orla była przed chorobą. Teraz raczej nie zdecydowałabym się, z racji tego, że kondycja nie jest już ta sama i wiem jak to wyglada. Ale widoki pozostaną już w mojej głowie na zawsze. Niejednokrotnie w trudnych chwilach zamykam oczy i widzę Tatry w całej okazałości. Za to Gerlach jest w moich marzeniach i wierzę, że się uda. Rysy były w niecały rok po leczeniu , ale przez całą chorobę nawet na chwilę nie zwatpilam , że tam wejdę. Życzę dalej pięknych widoków i następnych szczytów.