Kiedy w marcu tego roku wróciłam z Norwegii mój syn zadał mi tylko jedno pytanie: „weszłaś na Język Trolla?” Niestety nie weszłam, bo szlaki wysoko w górach w Kraju Trolli otwierane są dopiero w maju. Już wtedy wiedziałam, że kiedyś tam wrócę. Wrócę głównie po to żeby zobaczyć ten kawałek skały.
Nasz wakacyjny pobyt w Norwegii zaplanowałam ze szczegółami, a Język Trolla – to miał być trzeci punkt programu. Niestety pogoda bardzo pokrzyżowała nam plany i musieliśmy je na bieżąco weryfikować, bo wiedziałam, że Trolltungi nie odpuszczę.
Zamiast iść w góry na początku naszego pobytu, wróciliśmy nad Hardangerfjord w drodze powrotnej, kiedy już zdecydowanie mniej padało. Po krótkiej wizycie w Bergen, udaliśmy się w okolice Oddy celem znalezienia noclegu ze stabilnym dachem nad głową. W okolicy Sørfjord jest kilka kempingów, a my zatrzymaliśmy się na bardzo sympatycznym Eikhamrane. Domek który udało nam się znaleźć był naprawdę maleńki bo jakieś 2×3 metry, ale stwierdziłam, że na szlak musimy wejść nie później niż o 8.00, więc składanie rano namiotu nie wchodziło w ogóle w grę. I jak się okazało, to był dobry pomysł, bo lało całą noc. Z prognozy wynikało, że w ciągu dnia będzie padać tylko przelotnie i tego się mocno trzymałam. Faktycznie, po czwartej nad ranem deszcz przestał walić w dach, a jak wstałam po piątej, to nawet miejscami było widać niebieskie niebo. Zebraliśmy się bardzo szybko i po herbacie i sucharku w biegu, o siódmej ruszyliśmy na drugą stronę Sørfjordu. Do Tyssedal i parkingu Skjeggedal mieliśmy trochę ponad 40 kilometrów.
Zanim wejdziemy na szlak na Trolltungę, dobrze jest udać się do biura informacji turystycznej w Oddzie (my zrobiliśmy to kilka dni wcześniej), gdzie można zaopatrzyć się w mapki i foldery z opisem szlaku i z innymi praktycznymi informacjami, bo to wyprawa na cały dzień. Mój syn – kolekcjoner papierów i wszelkich rzeczy możliwych do czytania – zebrał oczywiście wszystkie możliwe mapki i foldery jakie były dostępne. Znalazłam tam informację, że to trudny szlak, na który w żadnym wypadku nie należy iść w deszczu, ani przy bardzo złej pogodzie. Poza tym na Język Trolla chodzimy od 15 maja do 15 września. Można tam się też udać wczesną wiosną i późną jesienią, ale tylko z przewodnikiem. W folderach jest dużo dobrych rad w co się zaopatrzyć na tę wycieczkę, jakie ubranie zabrać (bo wyraźnie czuć na górze zmianę temperatur), jakie buty i jak na szlaku może zmienić się pogada. No i oczywiście info, że to długa trasa (w sumie 23 km), i w związku z tym trzeba mieć trochę siły i kondycji, czyli tak zwane praktyczne rady dla żółtodziobów, o których powinni wiedzieć wszyscy chodzący po górach.
Ponieważ trochę po tych górach chodzę, przygotowałam nas dobrze na tę wyprawę. Spakowałam jedzenie na cały dzień, czapki, rękawiczki, bandany na szyję, sztormiaki i nieprzemakalne spodnie dla dzieci, dodatkowe ubranie, bluzy, wodę i herbatę w termosie. I oczywiście włożyliśmy porządne buty do chodzenia po górach.
Nigdy nie przypuszczałabym, że przed ósmą rano będę mieć problem z zaparkowaniem. Parking był prawie pełen. Nie wiem o której godzinie przyjechali pierwsi amatorzy Trollrungi, ale myślę że sporo przed nami. O tej porze roku w Norwegii noc jest krótka. Zmrok zapada po 23.00, a przed 4.00 robi się widno, myślę więc że właśnie o tej porze najwięksi góromaniacy ruszyli już na szlak. Za parking płaci się kartą w parkomacie, do którego stała dość spora kolejka. Za zostawienie samochodu na max.15 godzin płaci się 200 NOK, ale tutaj kolejny zonk – parkomat akceptuje TYLKO gotówkę w postaci BILONU (banknotu niestety nie ma gdzie wsadzić) i TYLKO kartę VISA. Moją Meastro chwilę pomiętosił i wypluł bez żadnego kwitka. Musiałam się dobrze wczytać w regulamin, żeby taką informację znaleźć. Dobrze że miałam awaryjną Visę, ale – to też ważna informacja – Citibank zdjął mi razem z prowizją za przewalutowanie ponad 100 zł, a jest to trochę dużo. Niestety nie miałam bilonu, więc musiałam użyć karty.
O 8.05 ruszyliśmy na szlak. Początek jest trudny. W naszym wypadku był jeszcze trudniejszy, bo przez kilka poprzednich dni padało, więc taplaliśmy się w błotku – czasami prawie po kostki. Nasze wysokie górskie buty bardzo się przydały. Widziałam ludzi w adidaskach wpadających w to błotko ….. i szczerze im współczułam. Pierwszy kilometr jest trudny bo idzie się bardzo pionowo w górę – to trochę ponad 300 metrów przewyższenia. A jak dodamy do tego śliskie błoto, resztki trawy i mokre głazy, no to nie było nam zbyt wesoło. W wielu miejscach są liny do asekuracji, a w pozostałych łapaliśmy się drzew i krzaczorów. Po jakiś 1.7 km. wchodzimy na taki dość płaski odcinek, na którym są w wielu miejscach długie pomosty, więc nie idzie się po błotku i bagnie, ale po takich prowizorycznych kładkach. Tak mi przemknęło z tyłu głowy, że trzeba będzie jeszcze tą samą drogą wrócić i pewnie będzie ona bardziej rozdeptana niż rano, ale szybciutko odsunęłam od siebie tę myśl. Kolejne spore przewyższenie jest na trzecim kilometrze, a po czwartym, wchodzimy na płaskowyż którym praktycznie idziemy już do samej Trolltungi. Kończąc ten najtrudniejszy odcinek mijamy tabliczkę (zupełnie nie wiem dlaczego nikt z nas nie zrobił jej zdjęcia), na której jest napisane: „Jeżeli jesteś w tym miejscu i jest godzina 13.00, to zastanów się czy powinieneś iść dalej, bo to jeszcze szmat drogi, a trzeba będzie jeszcze wrócić…”. My byliśmy przed 11.00 – więc tylko się uśmiechnęłam jak to przeczytałam, ale to cenna wskazówka, po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim. Następne siedem kilometrów to małe górki i dolinki, oczywiście nadal bardzo dużo świeżego błota, jeziora, potoki, no i krajobrazy widziane po drodze. Te widoki to rzecz bezcenna, szczególnie gdy zaczyna się nam wyłaniać sztuczne jezioro Ringedalsvatnet, a kolor jego wody jest nie do opisania.
Szlak na Trolltungę jest całkiem nie źle oznakowany, poza tym idzie tam sporo ludzi, więc nie sposób się zgubić. Dojście do celu zajęło nam 5 godzin i 15 minut. Natomiast już przy Języku, spędziliśmy równo godzinę i 10 minut. Samo stanie w kolejce do zdjęcia to coś ok. pół godziny, a my staliśmy w dwóch turach, no bo przecież trzeba sobie nawzajem zrobić zdjęcia….. Zjedliśmy drugie śniadanie, a może już obiad, odpoczęliśmy chwilę, popatrzyliśmy na przewodników którzy przygotowywali liny i uprzęże dla wchodzących via ferrata, przeczekaliśmy deszcz i dokładnie o 14.30 zaczęliśmy schodzić. Po drodze deszczyk łapał nas jeszcze dwa razy. Deszczyk, nie deszcz.
Dość sporym szokiem dla nas było zlokalizowanie Trolltungi, gdy byliśmy już po drugiej stronie kanionu. Byliśmy zdziwieni, że z daleka to taki niepozorny kawałek skały. Spróbujcie zlokalizować ją na zdjęciu. Podpowiem, że powyżej stoi czerwony namiot, a na Języku – po dobrym przyjrzeniu się – widać ludzi.
Droga w dół poszła nam całkiem sprawnie, oprócz kilku drobnych upadków na mokrej skale. Zabawa zaczęła się na dwóch ostatnich kilometrach, bo zjeżdżanie po wyślizganym błotku prawie pionowo w dół było po prostu niebezpieczne. Na szczęście wszyscy byli tego świadomi, więc pomimo że czasem tworzył się mały zator, to wszyscy grzecznie czekali „w kolejce” i nikt nikogo nie poganiał. Wręcz przeciwnie, pomagano sobie nawzajem, a jak ktoś się poślizgnął na kamieniach, albo przewrócił, inni stawiali go na nogi i pomagali iść dalej. Oczywiście na bieżąco wymieniając się refleksjami z wycieczki i ciesząc się że doszliśmy do końca. Większość ludzi idzie takim stałym tempem, więc my też podchodziliśmy i schodziliśmy w tym samym towarzystwie, a po kilku godzinach razem, to już było o czym pogadać.
Na parkingu stanęliśmy dokładnie o 19.20. Chwilę odpoczęliśmy, wyszorowaliśmy buty, pogadaliśmy z naszymi współtowarzyszami wyprawy parkującymi obok i zmieniliśmy ubranie na suche i czyste (brudne i mokre schowałam do torby foliowej i wyjęłam dopiero w domu po powrocie).
Dokładnie o 20.00 ruszyliśmy z parkingu Skjeggedal w dół, a po 10 minutach ….. lunęło. Zapytałam, czy ktoś chce coś ciepłego do zjedzenia, nie było odzewu, więc po zatrzymaniu się w Oddzie na szybkie zakupy w postaci chleba, białego sera i dżemu (pasztety zjedliśmy wszystkie, a na mielonkę w konserwach już nie mogliśmy patrzeć) zrobiłam po prostu szybkie kanapki. Potem, jakoś nikt nie śpieszył się żeby rozstawiać w tym deszczu namiot, więc kolektywnie stwierdziliśmy że śpimy w samochodzie. Szczerze mówiąc byliśmy tak zmęczeni, że padliśmy natychmiast.
Zdobyliśmy Trolltungę i z tego powodu byłam bardzo szczęśliwa. Byłam bardzo dumna z moich dzieci, że dały radę, szczególnie z córki, bo pomimo upadków i tego że pod koniec była usmarowana w błocie od stóp do głów, dała radę. Symbol Norwegii mam już za sobą, chociaż tak naprawdę to bardzo poważnie zaczęłam się zastanawiać czy nie miałabym ochoty wejść na Trolltungę via ferrata, czyli po klamrach, bezpośrednio z nad jeziora, bo niedawno znalazłam ludzi organizujących takie wyprawy. Są one często połączone z zostaniem na górze na noc i spaniem w namiotach. Chyba nie muszę już mówić o zobaczeniu wschodu i zachodu słońca nad Trolltungą, bo to też kusi mnie bardzo ……
A co jeszcze warto wiedzieć zanim wejdziemy na ten szlak….
- stroma trasa „po schodkach” wzdłuż nieczynnej kolejki jest zamknięta,
- na parkingu nie ma żadnej infrastruktury, ani sklepu, ani knajpki – niczego nie można kupić,
- na całym szlaku są strumyki, więc dostęp do wody mamy przez całą drogę,
- warto wybrać się na Język Trolla przy dobrej pogodzie, nam się to do końca nie udało, pomimo tego że nie padało, to było trochę chmur i widoczność nie była najlepsza,
- na szlak trzeba ruszyć wcześnie rano, chyba że zamierzamy zostać w górach na noc i tam biwakować,
- wbrew pozorom wejście na Trolltungę, nie jest niebezpieczne, skała wznosi się lekko do góry, więc nie widać przepaści i wysokości, siedząc dwa metry od jej zakończenia, chociaż przy moim lęku wysokości, nie odważyłam się podejść do krawędzi – w przeciwieństwie do mojego syna…..
Album ze zdjęciami z Trolltungi pojawi się na FB wkrótce……