Postanowiłam zrobić coś dla siebie i w połowie lipca pojechałam w Tatry – pochodzić po górach. To był mój kolejny pomysł do zrealizowania – po założeniu bloga.
Wymyśliłam te Tatry jeszcze w styczniu, jeszcze w trakcie chemii. Obiecałam sobie, że jeżeli będę miała dość siły to pojadę, nawet gdybym miała pochodzić po szlakach tylko przez jeden dzień lub dwa. Ale dałam radę znacznie więcej.
Jakieś 30 lat temu chodziłam po górach z moją Mamą. Zresztą Mama w młodości przeszła całe Tatry wzdłuż i wszerz. Kiedyś wiele lat temu też chciałam się wspinać, ale zawsze były rzeczy ważniejsze. Jeszcze zanim pojawiły się dzieci byliśmy w Tatrach kilka razy. Pamiętam Kościelec, weszliśmy też na Giewont. A tak to góry zwykle kojarzyły się z wyjazdem na narty na Bukowinę. Bardzo czekałam na te wyjazdy bo polubiłam bardzo Bukowinę Tatrzańską, mam tam wiele miejsc, wielu znajomych, do których wracam. Od niektórych z nich słyszałam też że nie jestem takim typowym Ceprem, że ja już jestem taka trochę ich. Zawsze mówiłam, że gdybym miała tam jakieś zajęcie, to mogłabym się przenieść na Bukowinę. Bo jak rano budzę się i patrzę w okno, to dla samych widoków gór, warto byłoby tam zamieszkać.
Więc po prawie 15 latach odkładania wyjazdu na później, stwierdziłam że pasożyt nie będzie mnie ograniczał i pojechałam spełnić moje pierwsze marzenie po chemii, operacji, naświetlaniach i po leczeniu – Wysokie Tatry.
Trochę pogoda mi pokrzyżowała plany, ale pogada w naszych Tatrach na samej górze to ruletka. Pierwszego dnia przeszłam przez całe Czerwone Wierchy. Celowo wybrałam taki trochę mniej stromy szlak na pierwszy dzień. Weszłam w Ciemniak od Doliny Kościeliskiej i w strugach deszczu doszłam do Kopy Kondrackiej, a potem do przełęczy pod Giewontem i zeszłam Doliną Małej Łąki. Dałam radę. Bałam się trochę czy mi nogi nie odmówią posłuszeństwa, ale moje bieganie zrobiło swoje. Nogi też dały radę. Potem była Rusinowa Polana i czarny szlak do Wodogrzmotów Mickiewicza, Doliną Roztoki przez Siklawę od Doliny Pięciu Stawów i dalej w górę przez Zawrat do Czarnego Stawu Gąsienicowego do Murowańca. Byłam też na Świnicy i zeszłam w dół przez Doliną Gąsienicową.
No i moje chyba największe wyzwanie czyli to że prawie weszłam na Rysy. Prawie, bo jak byłam jakieś 100 metrów od szczytu załamała się pogada. Zrezygnowałam, nie chciałam wchodzić po omacku we mgle. Bo potem trzeba było jeszcze zejść. Jeżeli ktoś wchodził na Rysy od Morskiego Oka i Czarnego Stawu, wie o czym mówię, a jeżeli ktoś nie szedł tą trasą to nie ma zielonego pojęcia jaki to szlak. Wiedziałam, że podejście jest ciężkie, może porwałam się trochę z motyką na słońce, może powinnam była zacząć wchodzić o piątej rano, może wtedy do południa miałabym trochę mniej chmur na czubku i lepszą widoczność. No ale nic to, pewnie jeszcze kiedyś wejdę na sam czubek. Moja prawa ręka natomiast bardzo dobrze sprawdziła się na łańcuchach – jestem z niej dumna. Ręka nie spuchła, nie bolała chociaż naprawdę sporo jej używałam, pomimo tego, że starałam się ją trochę oszczędzać i więcej używać lewej. Jak już zeszłam, czułam trochę ból w lewym nadgarstku, ale może to faktycznie jest tak że ta moja lewa ręka jest znacznie słabsza, skoro przez całe życie głównie i do wszystkiego używałam prawej.
Wiem, już że z pasożytem można sporo zrobić i wcale nie jest tak, że on mnie ogranicza.
Po raz kolejny przekonałam się że te ograniczenia są mojej głowie i następne wyzwania zależą tylko i wyłącznie ode mnie i od mojej wyobraźni. I przede wszystkim od moich marzeń 🙂