Tak naprawdę to nie wiem co takiego niezwykłego jest w Norwegii, ale zawsze chciałam tam pojechać. Może to po prostu te fiordy… Zawsze fascynowało mnie oglądanie zdjęć pionowych skał wyrastających z wody, stromych głazów odbijających się w czarnej niczym nie zmąconej wodzie. Pamiętam, że wiele, wiele lat temu bardzo marzył mi się Nordkapp, ale zawsze wydało mi się to potwornie daleko. No cóż może tym razem to nie był Przylądek Północny, ale jednak poleciałam do Norwegii.
Podobno decyzje podjęte na wariata, to dobre decyzje, więc w przypływie desperacji kupiłam bilet do Bergen. Stwierdziłam, że jednak Bergen, nie Oslo, bo stamtąd fiordy są bliżej. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na to, ale Norwegia powiała mnie słońcem i przez tych kilka dni w ogóle nie podało, a Bergen to podobno 250 – 280 deszczowych dni w roku. Nie zauważyłam tego. Piękne słońce i trochę chmur, tak powitał mnie kraj Troli. Z samolotu widziałam góry i lodowiec i mosty przez które później przejeżdżałam. Chciałam resetu i natury w najczystszej postaci i dokładnie to dostałam.
Niestety nie udało mi się pochodzić po górach, a właśnie to sobie zaplanowałam. Może za bardzo jestem przyzwyczajona do tego, że szlaki w naszych Tatrach są w zimę przygotowane na odwiedziny turystów. Niestety w kraju Troli jest zupełnie inaczej. W zimę Trole śpią, a turyści siedzą w knajpach. Faktycznie tam są głównie góry, więc trudno te szlaki przecierać. W pewnym momencie śniegi topnieją same i wtedy można pochodzić po górach. Szlak na Trolltunga zasypany był tak, że zapytano mnie czy mam narty, albo przynajmniej rakiety jeżeli chcę tam iść. Niestety nie miałam. Podobnie było z lodowcem Folgefonna. Bardzo chciałam dojść do czoła lodowca i przygotowałam się do tego dobrze. Wzięłam ortalionowe, nieprzemakalne ubranie, raki, windstoppery, porządne rękawice, grubą czapkę, zimową kurtkę….. ale na taką ilość śniegu na szlaku nie byłam przygotowana. Próbując przebić się choć trochę w stronę lodowca, bardzo usilnie szukałam oznakowania szlaku. Odpuściłam dopiero wtedy, gdy pogoniło mnie stado szkockich krów długowłosych z dzwonkami na szyjach, takich trochę podobnych do himalajskich jaków. Zwiewałam po tych zaspach, aż sama się zdziwiłam że można tak szybko. Potem tylko zastanowiłam się czy to ja bardziej się przestraszyłam ich, czy one mnie. Wróciłam do samochodu i pojeździłam po fiordach i wąskich dróżkach, z których wiele razy zawracałam, bo niestety były albo zamknięte, albo nieprzejezdne dla mojego małego czerwonego samochodziku. Zafascynowały mnie za to kilku-kilometrowe tunele. W tych dłuższych, gdzieś na piątym, czy szóstym kilometrze – dochodziłam do wniosku, że chyba jednak mam klaustrofobię. No i huk wiatraków mielących powietrze – wiele razy na prawdę się tego huku przestraszyłam. Niesamowicie wyglądają ronda wykute w skałach, i mosty na które wjeżdża się bezpośrednio z tuneli. Widoki i krajobrazy mnie zachwyciły. Zatrzymywałam się wiele razy po prostu, żeby popatrzeć, albo zrobić kilka zdjęć.
Marzec w Norwegii niestety nie jest miesiącem dla turystów. Na szczęście jeszcze przed wyjazdem zaopatrzyłam się w mapy i przewodniki, bo niestety nie znalazłam żadnej czynnej informacji turystycznej, żadnego miejsca takiego typowego dla turystów. Również ze znalezieniem noclegu miałam mały problem. A wszyscy ludzie z którymi rozmawiałam pytali mnie czy przyjechałam szukać pracy, tak trudno było im uwierzyć że w marcu przyjechałam tak po prostu, żeby pozwiedzać.
Moje obserwacje? Już po dwóch dniach stwierdziłam, że Norwegia to wymarły kraj. Spotykałam niewielu ludzi, i jeszcze mniej samochodów. Puste, wąskie drogi i ciągłe roboty drogowe. Oni cały czas coś gdzieś budują, przerabiają, wykopują, drążą w skałach, albo budują mosty. I te ich drogi i mosty, i tunele – są niesamowite. Najdłuższy tunel jakim jechałam miał kilkanaście kilometrów, te krótsze – kilka. Wjeżdżając do tunelu z jednej strony była wiosna, a po kilku kilometrach, wyjeżdżając z drugiej strony góry lub skały, zima ze śniegiem i dwumetrowymi zaspami. Zamarznięte wodospady, lód w niebieskim kolorze, zasypane lub nieprzejezdne, albo zamknięte drogi. No i promy. To tak jak u nas autobus. Albo tramwaj. Nikt się nie śpieszy, tylko spokojnie czeka aż prom przypłynie. Przeprawa na drugą stronę fiordu to max. 30 minut. I około 100 koron czyli jakieś 50 zł. Niestety ceny w kraju Troli są straszne. Dla nas oczywiście. Jak porozmawiałam z ludźmi o wysokości średnio-przeciętnych zarobków, to nie dziwię się że ceny są właśnie takie. Bo tam się bardzo dobrze zarabia. A ja za dwa banany i bułkę zapłaciłam w przeliczeniu ponad 20 zł. Następnego dnia kupiłam jogurt i dwie bułki i zapłaciłam też coś ponad 20 zł. No ale nie pojechałam tam na zakupy. Tak naprawdę, to widoki i krajobrazy zrekompensowały mi wszystkie – te tak zwane „trudności podróży”.
Ostatni dzień spędziłam w Bergen. To typowe norweskie miasto, miasto hanzy, kolorowe domki, ciasna zabudowa, port i piękne widoki. I znowu piękna pogoda. Spędziłam cały dzień wałęsając się po mieście, opalając się i czytając o historii Bergen i hanzy. I udając, że nie słyszę języka polskiego wokół mnie. Bo w Norwegii jest bardzo dużo Polaków. Wszędzie słyszałam polski – w barach gdzie piłam kawę, na stacjach benzynowych jak tankowałam mały czerwony samochodzik, na parkingach, przy wodospadach i przeprawach promowych, i na każdym kroku w Bergen i w tych nielicznych sklepach do których weszłam. Liczyłam za to na spotkanie z Trolami, ale one faktycznie w zimę są pochowane. Śpią, czekają na wiosnę. Spotkałam tylko jednego, a kilka innych, takich małych figurek obejrzałam w jedynym otwartym sklepie z pamiątkami jaki znalazłam w porcie w Bergen.
Spędziłam kilka dni fajnych dni. To nic, że nie pochodziłam po górach. Po moim powrocie, syn wziął mapę Norwegii i powiedział że też poszedłby z mną na Język Trola, więc zaczęliśmy planować trochę dłuższą wyprawę do kraju Troli w wakacje.
Muszę pomyśleć jak to wszystko zaplanować, bo jak pójdziemy z synem na Trolltunga i lodowiec, to reszta rodziny pewnie pójdzie na lody… Ale myślę, że jakoś się pogodzimy i każdy z nas dostanie coś specjalnie dla siebie. Może pojedziemy trochę bardziej na północ i zobaczę białe noce. I zorzę polarną….. A Nordkapp? Pewnie też kiedyś dotrę i tam, w końcu, to tylko wyspa na samym końcu Europy…