To trudny temat ale trzeba o tym napisać. Bo tak naprawdę jeżeli usłyszymy od kogoś takiego newsa to nie bardzo wiadomo jak się zachować. A reakcje są bardzo różne; płacz, niedowierzanie (jak to TY !!!! to nie możliwe), zdziwienie, złość, czy po prostu pytanie – jak ci mogę pomóc – ale to rzadziej. Takie pytania padały raczej w trakcie leczenia.
Zanim powiedziałam że jestem chora, musiałam sama oswoić się z tą myślą. Wypłakać, przemyśleć wiele rzeczy, zastanowić jak to wszystko poukładać. Najtrudniejsze było powiedzenie o chorobie moim dzieciom, bo im powiedziałam od razu. Syn jest starszy, rozmawiałam z nim długo, tłumaczyłam, że nasze życie trochę się zmieni ale obiecałam mu, że nie odpuszczę i będę walczyć. Córka ma tylko osiem lat, więc wytłumaczyłam jej to wszystko w jej języku, tak żeby zrozumiała ale nie za dużo i chyba nie źle mi poszło.
O pasożycie zaczęłam głośno mówić gdzieś mniej więcej po miesiącu, tuż przed rozpoczęciem chemii. Dziewczyny w pracy płakały, znajomi bliżsi i dalsi byli w szoku, masę osób nie wierzyło. Ostatecznym dowodem na istnienie pasożyta było obcięcie moich długich do pasa blond włosów. To przypieczętowało fakt, że zaczynam chemię.
To ja byłam tą silną, która tłumaczyła, że niczyje łzy nie są mi potrzebne, że potrzebuję wsparcia, dobrego słowa i pomocy w życiu codziennym, które musiało toczyć się normalnym torem, pomimo tego że często z niego na jakiś czas „wypadałam”.
Chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to jak się zachować słysząc takiego newsa. Od wielu osób słyszałam słowa: nie wiem co mam ci powiedzieć, nie wiem jak powinienem się zachować, nie wiem co mogę zrobić. Byli też tacy, którzy woleli przemilczeć ten fakt, udawać że nic się nie dzieje, ale byli też tacy, którzy się ode mnie odwrócili. Chociaż w sumie to chyba wolę to, niż udawane współczucie czy wymuszane łzy, które po kilku tygodniach zmieniły się w negatywne nastawienie do mnie. Bo niestety było też tak, że mój stan stał się dla co po niektórych takim łatwym „łupem” – czyli jakby mi tu dokopać, czy w jaki sposób tę moją chorobę wykorzystać, żeby wyciągnąć coś dla siebie. Wydaje mi się że są takie osoby, które są zawiedzione, że przeszłam przez to wszystko tak – parząc z boku wydawać by się mogło że tak – bezproblemowo, tak szybko.
No cóż, doświadczyłam na własnej skórze, że takie trudne sytuacje, długotrwałe leczenie choroba, taki pasożyt – to wszystko weryfikuje znajomości i przyjaźnie. Byli koło mnie tacy ludzie, na których przyjaźń, czy pomoc liczyłam bardzo, niestety przeliczyłam się. Okazało się że miałam pseudo-znajomych i pseudo-przyjaciół. Zastanawiam się czasem, czy znajomość z takim nosicielem pasożyta jest aż tak dużym wyzwaniem? Aż tak dużą odpowiedzialnością, że łatwiej z niej zrezygnować niż zmierzyć się z rzeczywistością?
Nie wiem. Wiem za to że byli też tacy, którzy zaczęli do mnie dzwonić regularnie, na przykład moi starzy znajomi ze studiów. To miłe, że ci ludzie nie okazali się pseudo-znajomymi.
W trakcie moich wizyt na Wawelskiej nawiązałam też nowe znajomości. Z innymi nosicielami pasożytów. I te znajomości są prawdziwe. Jeszcze nie chcę używać słowa przyjaźń, ale kto wie. W końcu tak wiele nas łączy…..