Po zejściu do Kazbegi czuć było tę ciężką atmosferę, wszyscy czuliśmy taki niedosyt – bo bardzo chcieliśmy ten Kazbek zdobyć. Tak sobie teraz myślę, że gdybyśmy się uparli to część z nas była na tyle mocna, że na pewno dotarłaby na szczyt. Tylko że to wejście to byłaby taka typowa „sztuka dla sztuki”. Zerowa widoczność, mocny wiatr i zacinający śnieg – zbierając to wszystko do kupy – wspinaczka w takich warunkach to żadna przyjemność. Pogoda może być trudna, ale musi być coś widać, bo zdobywanie szczytów w gęstym mleku – przynajmniej dla mnie – mija się z celem. Bo ja idę w góry przede wszytki dla tych pięknych widoków które tam na mnie czekają. Niestety czasem nie mam do nich szczęścia. Tak było kiedy wchodziłam na Gerlach, choć kilka razy chmury się rozwiewały, ale niestety Doliny Wielickiej nie zobaczyłam, tyko Kocioł Batyżowiecki. Kiedy wchodziłam na Krywań świeciło piękne słońce, niestety po kilku godzinach chmury poszły w górę i z pięknego widoku z Krywania zobaczyłam tylko gęste mleko. Teraz już wiem że muszę tam jeszcze wrócić. Na Świnicę wchodziłam trzy razy i dopiero za trzecim razem powitało mnie niebo bez chmur. Moje trzy pierwsze próby podejścia na Rysy kończyły się niepowodzeniem. Ale czwarte podejście było już w pełnym słońcu i każde następne również. Piękną widoczność miałam też z Orlej, z Mnicha, Kościelca, czy Szpiglsa. No i w tym roku zaliczyłam wszystkie słowackie przełęcze w pięknym słońcu.
Szczerze mówiąc to nie wiem czy chcę na Kazbek wrócić. Chłopaki mnie mocno namawiają. Zobaczymy. Na razie o tym nie myślę.
Fakt, że Kazbek nas do siebie nie wpuścił był bardzo przykry, ale razem z Maćkiem byliśmy już mocno skupieni na Elbrusie i na tym żeby tym razem się udało. Spakowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, reszta została w depozycie w Kazbegi. Została nas połowa składu z Kazbeku, zapakowaliśmy się w trzy terenowe Celici i z samego rana ruszyliśmy w stronę rosyjskiej granicy. Taki miałam trochę niepokój, bo o przekraczaniu gruzińsko-ruskiej granicy krążą legendy, ale poszło nam bardzo sprawnie i nie zajęło to zbyt dużo czasu. Choć droga była bardzo ciekawa i umiejętności naszego kierowcy również. Monia nakręciła z tej drogi krótki filmik, mam nadzieję że dostanę copyright żeby go Wam pokazać.
przekroczyliśmy granicę – jesteśmy w Rosji
Do Azau dotarliśmy późnym popołudniem z krótkim postojem we Władykaukazie na szybkie zakupy i obiad. Przez kolacją i wieczorną odprawą mieliśmy jeszcze czas na krótki spacer i zwiedzanie miejscowego bazarku, który bardzo nas zaintrygował, ale o tym będzie później, bo zakupy zrobiliśmy już po zejściu z gór. Po kolacji bardzo długo radziliśmy jak te nasze najbliższe dni mają wyglądać. Zaczęliśmy od sprawdzania pogody. Jeżeli chodzi o mnie, to mam trzy aplikacje którym ufam najbardziej: accuweather, yr.no i moja ulubiona mountain-forecast. Wertowaliśmy tę pogodę w te i we wte i wychodziło nam że okno pogodowe wypadało za dwa dni, czyli w nocy z soboty na niedzielę. Po długiej dyskusji i zastanawianiu się nad wszystkimi za i przeciw, zapadły ostateczne decyzje. Następnego dnia mieliśmy się porządnie wyspać i przed południam wjechać kolejką do tzw. „beczek” a potem pójść na aklimatyzację do Skał Pastuchowa (to jakieś 4800 m n.p.m.). Potem powrót do Azau i nocleg w naszym pensjonacie w normalnym łóżku. W sobotę rano – szybka wycieczka na Czeget – czyli taki Kasprowy Wierch Kaukazu – jak twierdzi Aga nasza przewodniczka i później wjazd na górę i odpoczynek przed atakiem szczytowym. A w nocy z soboty na niedzielę – najważniejszy punkt programu – czyli atak szczytowy.
Jak zostało ustalone, tak zostało zrobione. Ale po kolei.
Zatrzymaliśmy się w fajnym hoteliku z przemiłą obsługą. Azau to raczej nieciekawe miasteczko na wysokości ok. 2400 m n..m., które żyje z turystów i z wycieczek na Elbrus. Kilka pensjonatów, sporo knajpek, sklepików z pamiątkami, sklepów sportowych, jest też bankomat, wypożyczalnie sprzętu wspinaczkowego, kilka straganów i lokalny bazarek. Pierwszego dnia wieczorem niestety padał deszcz. Chwilę pospacerowaliśmy i pozwiedzaliśmy okoliczne sklepy. Kupiliśmy wodę, pieczywo i coś tam jeszcze do picia 🙂 Dopiero jak zeszliśmy ze szczytu to okazało się że kilku chłopaków – Maciek również – zdobyło gdzieś napoje wyskokowe, choć nie było to łatwe, bo ten rejon Rosji zamieszkują muzułmanie więc postaranie się o alkohol teoretycznie powinno być trudne. No ale przecież Polak potrafi.
Następnego dnia, gdy jedni z nas spali trochę dłużej, inni zwiedzili sklepy i okoliczne stragany. Po 10.00 ruszyliśmy w górę. Żeby dostać się do ostatniej stacji kolejki trzeba zrobić dwie przesiadki. Pierwsza na wysokości ok. 3000 m n.p.m., druga najbardziej znana to stacja przesiadkowa MIR – 3450 m i ostatnia GARA-BASZI to wysokość 3850 m. Elbrus posiada dwie kolejki tzw. starą (i wyciągi krzesełkowe) i nową, którą bardzo szybko można dostać się w górę.
ELBRUS – oto on w całej swej krasie – pięknie widać oba wierzchołki
aklimatyzacja
Pogoda niestety tego dnia nie była najlepsza, trochę wiało, popadywało i było sporo chmur, ale we wszystkich z nas nastroje były bardzo dobre. Kiedy wjechaliśmy na górę i gdy zobaczyłam Elbrus w pełnej krasie, stwierdziłam że to najpiękniejszy widok z ostatnich dni, trochę jednak czułam strach czy dam radę. Zimno, daleko no i wysoko. Ale byłam w stu procentach przekonana, że zrobię wszystko żeby wejść na szczyt. Miałam taką umowę z Ewą z Mountain Freaks (czyli osobą zarządzającą naszą grupą ) i oczywiście z Moniką, że jeżeli cokolwiek będzie ze mną nie tak, to na pewno o tym powiem. Mam do gór spory respekt. Mam pełną świadomość, że nie sztuką jest gdzieś wejść, ale z tych gór jeszcze trzeba zejść i na to zejście trzeba sobie zarezerwować zapas sił. Wycofywałam się już przecież tyle razy z różnych podejść, zawsze mając świadomość że to dobra decyzja. Bo ja muszę wrócić w jednym kawałku, i co najważniejsze to fakt że ja MUSZĘ wrócić, bo mam do kogo i do czego wracać i nie mogę zbyt ryzykować. Z tą aklimatyzacją to też był dobry pomysł, bo dostaliśmy taki przedsmak Elbrusu, nawet pomimo tej nie najlepszej widoczności, a że kilkoro z nas na Kazbeku odpadło w okolicach wysokości 4300 – to przed wejściem na szczyt powinni byli chwilę posiedzieć na 4800 m n.p.m.
Szczerze mówiąc nie zbyt dobrze pamiętam, ale zdaje się nie wszyscy z nas zdecydowali się na to wyjście aklimatyzacyjne, choć dla mnie była to dobra decyzja, choć było to męczące podejście. Szło się ciężko, ale w większości z nas nastroje były dobre. Po dotarciu do Skał Pastuchowa zostaliśmy tam przez chwilę i zaczęliśmy schodzić. Schodzić to dość poważnie powiedziane, bo sporą część trasy zjechaliśmy na butach, tyłku i …… na jabłuszku. No właśnie, Monia idąc w górę przy Disel Hut skołowała jabłuszko, i zjeżdżaliśmy na nim na zmianę przez dobre kilkaset metrów. To była świetna zabawa na śniegu, czuliśmy się jak małe dzieci, które dawno nie widziały zimy, a mijający na ludzie patrzyli na nas z dużym niedowierzaniem. W każdym razie wspomnienia z tej aklimatyzacji mamy niezapomniane. No i zabawa na śniegu w środku lipca to też było ciekawe doświadczenie.
jabłuszko i my: ja, Maciej, Monia czyli sławna himalaistka pod Elbrusem i Jacek
Po zjechaniu na dół do naszego hoteliku, odbyliśmy kolejną naradę, dotyczącą szczegółów dnia następnego. Wiedzieliśmy już że kilka osób chce się wybrać na Czeget i że w okolicach 13.00 – 14.00 ruszamy na górę do miejsca naszego noclegu (raczej odpoczynku – bo tylko kilku-godzinnego). Pozostała jeszcze kwestia ataku szczytowego. Opcje były dwie – wjazd ratrakiem mniej więcej do miejsca dokąd doszliśmy poprzedniego dnia, albo wędrówka na piechotę od miejsca naszego postoju, co oznaczałoby dodatkowe dwie godziny marszu i wcześniejszą pobudkę. Jeżeli chodzi o mnie to od początku byłam zdecydowana na ratrak. Miałam spokojne sumienie że ten odcinek i tak przeszłam dzień wcześniej, więc wolałam zaoszczędzić czas, ale przede wszystkim siły na sam szczyt. Kilka osób chciało iść na piechotę, miedzi innymi Maciek. Jednak fakt, że gdy jedna osoba z takiego zespołu odpadłaby, to musieliby wracać wszyscy, nie był bardzo przekonywujący. Zaczęliśmy takie krótkie dyskusje w podgrupach – nie ukrywam, że bardzo namawiałam Maćka, żeby pojechał ze mną na ratraku, bo bardzo chciałam, żebyśmy oboje dotarli na szczyt. Musiałam użyć mojej siły perswazji, w końcu dał się przekonać. Podobnie jak przy wejściu na Kazbek, obiecaliśmy sobie, że nadal pilnujemy siebie nawzajem i jeżeli z którymś z nas coś się będzie złego działo, to schodzimy razem i razem robimy odwrót. Chociaż tym razem próbowałam Maćka przekonać, że gdy ja odpadnę, to on ma iść dalej i wejść tam za nas oboje. Na szczęście nic takiego się nie stało.
W końcu zapadła decyzja, że wszyscy jedziemy ratrakiem. Jeszcze po raz kolejny sprawdziliśmy pogodę gdzie tylko się dało i optymistycznie nastawieni poszliśmy spać.
Kiedy obudziliśmy się, zobaczyliśmy za oknem piękne słońce. To wszystkim bardzo poprawiło humory. Kilkoro z nas pojechało na wycieczkę na Czeget. Niestety słynna panorama na Elbrusu nie była taka piękna, bo na górze ciągle przewalały się masy chmur, ale co jakiś czas kawełek któregoś wierzchołka dało się zobaczyć. Ciekawą moją obserwację był fakt że gdy wjechaliśmy na górę – a była to wysokość prawie 3500 m n.p.m., biegałam tam po skałach jak kozica. Pamiętam że na pierwszym noclegu w Saberdze kiedy szliśmy do Stacji Meteo – a było to 3100 m – dostawałam zadyszki już po kilkunastu krokach. Patrząc na innych ludzi, którzy chodzili tam powoli noga za nogą, my czuliśmy się jak prawdziwi ludzie gór. To był namacalny dowód na to, co oznacza dobra aklimatyzacja do wysokogórskiej wspinaczki.
na Czeget – razem z Agą naszą przewodniczką
Po powrocie z wycieczki, szybko wymieniliśmy plecaki i ruszyliśmy – nadal w dobrych nastrojach – w górę do miejsca naszego postoju, czyli jakieś 200 m. poniżej górnej stacji kolejki. Zakwaterowaliśmy się w naszych baraczkach i dostaliśmy czas wolny. Oczywiście w tym czasie trzeba było odpocząć, połazić wokoło, żeby nam się kości i mięśnie nie zastały, pojeść, popić przepisowe 4 litry wody na dobę i przygotować się do ataku szczytowego.
No cóż ja zaczęłam jak zwykle od końca czyli od poznawania nowych ludzi. To było dla mnie kolejne ciekawe doświadczenie, bo właśnie wtedy w bazie pod Elbrusem, na wysokości prawie 3800 m n.p.m. zobaczyłam jak wygląda choroba wysokościowa.
Koło naszego baraczku gdzie się zakwaterowaliśmy, był taki baraczek kuchnio/jadalnia. Można tam było sobie w spokoju i w cywilizowanych warunkach (czyli stół i krzesła) posiedzieć, zjeść coś czy zagotować wodę. Kiedy zaczęłam się tam ogarniać, zauważyłam przy stole młodą dziewczynę, skuloną na ławce z kubkiem w rękach. Próbowałam z nią porozmawiać, ale jakoś kontakt był z nią trochę utrudniony. Zaczęłam ją wypytywać co tu robi, dlaczego jest sama i czy wszystko z nią w porządku. Z trudem wyciągnęłam z niej po chwili, że grupa z którą przyjechała, poszła zdobywać szczyt, a że ona nagle źle się poczuła, to kilka godzin temu odesłali ją do baraczku i kazali na siebie czekać. Popatrzyłam na nią jeszcze raz uważnie i niewiele myśląc pobiegłam po oksymetr. Kiedy zmierzyłam jej saturację na ekranie zobaczyłam 65 ……. Natychmiast nalałam jej herbaty i wody z elektrolitami i kazałam pić. Zrobiłam jej też owsiankę i dałam jakieś batony energetyczne. Zapytałam ją kiedy ostatni raz sikała, powiedziała że w ogóle. Zaprowadziłam ją do kibelka. Bo pod Elbrusem toalety są, no może toalety to zbyt górnolotne słowo, ale można to namiastką toalety nazwać. Cały czas dolewałam jej wody i cały czas kazałam jej pić. W między-czasie zobaczyłam Pabla i poprosiłam, żeby namierzył Monię, albo Agę (czyli naszą „Elbrusową” przewodniczkę), bo nie bardzo wiedziałam co powinnam jeszcze zrobić. Cały czas rozmawiałam z nią i co kilka minut mierzyłam sytuację, która na szczęście powoli zaczęła rosnąć. Katia – bo tak miała na imię – pochodziła gdzieś ze środkowej Rosji i przyjechała z grupą przyjaciół zdobyć Elbrus. Przyjechali dzień wcześniej do Azau i następnego dnia postanowili wejść na szczyt. Gdzieś na wysokości 4800 m, Katia źle się poczuła, więc koledzy dali jej krótkofalówkę i kazali zejść do bazy. Byłam w lekkim szoku. Po kolejnych kilku chwilach saturacja zaczęła jej rosnąć, a gdy osiągnęła jakieś 84-86 – dotarła Monika. Okazało się postąpiłam książkowo próbując za wszelką cenę podwyższyć jej tę saturację. Monia została z nią w tym pomieszczeniu kuchennym, a potem dołączyli jeszcze Pablo i Luki i chyba Kasia z Błażejem. Zostawiając dziewczynę w dobrych rękach, stwierdziłam że idę chwilę pospać. Jednak nie dane mi było odpocząć, bo za niedługo przyszedł Łukasz. Stwierdził, że z dziewczyną chyba znowu nie jest dobrze i że potrzebują tłumacza, bo nie mogą się z nią dogadać, bo Monia poszła właśnie pogadać z naszymi przewodnikami. Poszłam więc ogarnąć sytuację. Znowu kazałam pić i jeść i sikać, a Łukasz przyniósł swoje batony energetyczne, więc zaopiekowaliśmy się Katią po raz kolejny. Na szczęście po niedługim czasie wrócili jej koledzy. Lekko ich opieprzyłam że odesłali dziewczynę i zostawili ją samą, ale summa summarum chłopaki nam podziękowali za opiekę nad Katią i postanowili od razu schodzić w dół. Wymieniłyśmy się jeszcze telefonami i Katia przyrzekła, że odezwie się do mnie jak już się lepiej poczuje, i że czeka na wieści ode mnie czy uda nam się wejść na szczyt, bo jej kolegom to się nie udało.
Szczerze mówić ten przypadek z Katią, to był dla mnie taki namacalny dowód na istnienie choroby wysokościowej i trochę też głupoty w szarżowaniu w zdobywaniu szczytów na szybko. Tak się po prostu nie da. A jeżeli komuś się uda, to może mówić o sporym szczęściu. Tak na prawdę to w naszej grupie też widziałam objawy „odpływania” od rzeczywistości z powodu dużej wysokości. W trakcie podejścia na Elbrus ktoś przestał mówić z sensem, z kimś w ogóle w pewnej chwili nie było kontaktu, ktoś zaczynał bełkotać od rzeczy, czy odpowiadać na zupełnie inne pytania niż te zadane, czy schodzić ze szlaku, bo twierdził, że tam gdzieś jest lepsza droga, mieć jakieś omamy, czy zwidy, albo układać się do snu, bo był pewny, że jest we własnym łóżku.
Tak naprawdę to oprócz objawów choroby wysokościowej, widziałam jeszcze kilka innych ciekawych rzeczy w trakcie zdobywanie Kazbeku i Elbrusu. Widziałam ślepotę śnieżną w Stacji Meteo, Magda z naszej grupy, lekarz zresztą, udzielała pomocy temu człowiekowi. Nasi przewodnicy wyciągali faceta ze szczeliny i latał po niego helikopter. Widziałam szybkie wstrzykiwanie sobie dexometazonu (nie wiem czy była to próba ratowania kogoś od choroby wysokogórskiej, czy zastrzyk zapobiegawczy) i ludzi próbujących iść w góry po przyjęciu diuramidu. Kilka razy doświadczyłam tego że z górami nie ma żartów, a im wyższe góry tym większy respekt im się należy.
Po przekazaniu Kati kolegom, udało mi się jednak trochę odpocząć, a po zjedzeniu kolacji i napełnieniu herbatą naszych termosów, podowcipkowaniu, i najedzeniu się na zapas – poszliśmy spać. Pobudka była gdzieś tak po 02.00 w nocy. Bardzo długo zwlekałam ze wstawaniem, a Luki ciągle krzyczał „Aga wstawaj, bo zaśpisz!!!!” ale okazało się że czas wymierzyłam idealnie. Tuż przed 4.00 zapakowaliśmy się na ratrak i po pół godzinie byliśmy w pobliżu Skał Pastuchowa. Ta podróż to też było ciekawe doświadczenie, bo wytrzęśliśmy się za wszystkie czasy i zmarzliśmy też porządnie i ugnietliśmy się na tym ratraku jak sardynki w puszce, na szczęście wszyscy przetrwali. Zaczęło się też rozwidniać. Ruszyliśmy w górę.
To było trudne podejście. Tradycyjnie już kilka razy przemknęło mi przez głowę – „po jaką cholerę w to się wpakowałam …….” i „co ja tu robię, trzeba było siedzieć w domu na kanapie …..”, ale twardo szłam w górę. Okno pogodowe faktycznie było, bo była całkiem niezła widoczność, pomimo tego że pojawiało się trochę chmur. Wiało jednak bardzo mocno, a im wyżej byliśmy, tym mocniej wiało. Kiedy z przełęczy ruszyliśmy trawersem w górę i dotarliśmy do poręczówek, doświadczyłam tego typowego wspinania wysokogórskiego. Doświadczyłam też tego że na Elbrusie śnieg pada poziomo i to wcale nie jest ściema. Po prostu wiało tak, że śnieg zacinał jakby padał w poziomie. Kiedy schodziliśmy z pierwszego trawersu w stronę przełęczy, Maciek krzyknął „Aga zobacz!!!” Faktycznie – było na co popatrzeć. Cały Kaukaz przed nami jak na talerzu, piękne dwa wierzchołki Uszby – choć trochę w chmurach i wszystkie szczyty na wyciągnięcie ręki. Zgodnie stwierdziliśmy że dla tych kilku chwil, warto było tutaj się wdrapać.
właśnie dla takich widoków chodzę w góry
A jak zniosłam tę wspinaczkę na dach Europy? W trakcie tego podejścia, miałam dwa takie momenty, kiedy mnie zatkało. Pierwszy to było niedługo po zejściu z ratraka. Po prostu nie mogłam złapać tchu. Rozpięłam kurtkę, wyswobodziłam się z bufa, poluzowałam kominiarkę (kasku nie miałam) i zaczęłam powoli łapać powietrze tak jak to robię gdy brakuje mi tchu przy bieganiu. Muszę wtedy uspokoić oddech i równomiernie powoli łapać powietrze. Po kilku chwilach wszystko wróciło do normy. Drugi raz złapało mnie gdy zeszliśmy z poręczówek, ale tam po chwili zrobiliśmy odpoczynek, więc też ustabilizowałam oddech a Maciek wcisnął mi do ręki kubek z herbatą. Zjadłam kawałek kabanosa i batona i ruszyliśmy na ostatnią prostą. Szczerze mówiąc ten ostatni kawałek był najtrudniejszy, przede wszystkim ze względu na potworny wiatr. Ostatnie kilkanaście metrów przeszłam za rękę z Rusłanem jednym z naszych przewodników. Weszłam na Elbrus. Na ponad 5 i pół tysiąca metrów. Dałam radę. To była dla mnie niesamowita euforia. Stanęłam na Dachu Europy. To niesamowite uczucie, kiedy jesteś najwyżej, w najwyższym punkcie, a wszystkie góry są poniżej. Wszyscy z naszej grupy który weszli byli bardzo szczęśliwi, zaczęliśmy sobie nawzajem tego wejścia gratulować. Pamiętam że spytałam Pablo o godzinę, była 9.30.
na szczycie: Asia, Pablo, Maciej – pod flagą Kasia, Halinka, Rafał i ja w seledynowej kurtce
schodzimy ……..
Krótko byliśmy na szczycie, bo za nami szedł jeszcze spory tłumek ludzi, więc trzeba było schodzić. Kiedy zeszliśmy ze szczytu, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Flagę, którą mamy na zdjęciu, też po kilku sekundach porwał wiatr, a później ja też bym odleciała. Nie wiem jak to się stało, ale w pewnej chwili poczułam, że odrywam się od ziemi i nie mogę złapać równowagi. Na szczęście Maciek szedł tuż za mną i był na tyle przytomny, że zdążył złapać mnie za plecak i przygwoździć do ziemi. Przeraziłam się nie na żarty, a po kilkudziesięciu kolejnych metrach kilku przewodników przywiązało do siebie na lonżach kilka dziewczyn z naszej grupy. Na tej „smyczy” poczułam się trochę pewniej, ale zejście było równie ciężkie jak wejście. Bardzo żałowałam, że nie miałam gogli. Okulary lodowcowe na Kazbek wystarczyły, ale na Elbrus trzeba mieć porządne gogle. Zanim dotarliśmy do ratraków, Rusłan jeszcze ze dwa razy brał mnie za rękę, żeby łatwiej mi się schodziło. Po dotarciu do ratraków – bo jest również możliwość zjechania na ratraku w dół – większość naszej grupy zaczęła na nie się pakować. Rozejrzałam się wokół, trochę zdezorientowana, bo stwierdziłam, że nie jadę żadnym ratrakiem tylko schodzę na nogach. Na piechotę w dół wybierał się tylko Pablo, Arturo i Maciek no i Monika z Jackiem. Popatrzyłam na chłopaków pytająco, Maciek powiedział że będzie szedł ze mną i mnie nie zostawi a Pablo i Arturo po chwili powiedzieli to samo. A potem ostro ścięłam się z naszym głównym przewodnikiem Abu….
Jak już wspomniałam poprzednio, ta część Kaukazu jest muzułmańska. A Muzułmanie, a zwłaszcza kaukascy przewodnicy nie do końca liczą się z kobietami. Zresztą tam po górach w większości łażą faceci, a kobiety tak trochę przy okazji. Abu stwierdził, że mam natychmiast wsiąść na ratrak i zjechać w dół. Powiedziałam że NO WAY. Skoro udało mi się wczoraj do tych skał wejść i dziś wejść na szczyt, to i z tego szczytu zejdę per pedes do naszych baraczków. No i nastąpiła ostra scysja, bo żadne z nas nie chciało odpuścić, on krzyczał, że pod szczytem nie miałam siły i że nie będę miała siły żeby zejść, a ja upierałam się że już odpoczęłam i że dam radę zejść sama. Tej scysji przyglądali wszyscy, a najbardziej przerażona była nasza przewodniczka Aga, bo to ona była trochę między młotem a kowadłem czyli mną i szefem naszej wyprawy. Kiedy po dłuższej chwili Abu już się utwierdził w tym że nie odpuszczę, powiedział, że nie bierze odpowiedzialności za to moje schodzenie. A ja stwierdziłam, że nie ma sprawy bo i tak mam dodatkowe ubezpieczenie łącznie z akcją ratunkową. Po krótkiej dyskusji oprócz naszej szóstki na piechotę do bazy poszli Aga, Abu i Rusłan, który na trawersie prowadził mnie na smyczy. Ratrak odjechał, a my ruszyliśmy w dół. Aż głupio się przyznać, ale im niżej, tym lepiej mi się szło, ale psychicznie – w środku – byłam bardzo spięta i zdenerwowana tą sytuacją. Po kilkuset metrach puściły mi jednak nerwy i zaczęłam spazmatycznie płakać, że dawno już nie byłam tak źle potraktowana i opieprzona tak jak zrobił to Abu. Maciek zaczął mnie uspokajać, a potem dołączyli do tego uspakajania jeszcze Pablo i Arturo. Znowu chwilę to trwało ale uspokoiłam się i po kilkuset metrach praktycznie już mi wszystko przeszło.
Im niżej schodziliśmy tym robiła się ładniejsza pogoda. W okolicy godziny 11 szliśmy już w pięknym słońcu i wtedy dopiero już na spokojnie zaczęłam się cieszyć Elbrusem, wspinaczką i całą naszą wycieczką. Abu cały czas obserwował mnie z pode łba i nic nie mówił. Chwilę ze sobą walczyłam, ale tak na wysokości Disel Hut kiedy już było blisko do bazy, sama do niego podeszłam. Podeszłam i przeprosiłam go że na niego na górze nakrzyczałam. Powiedziałam też, że świetnie znam siebie i swoje możliwości, i że wiem kiedy dam radę a kiedy muszę odpuścić. Zatrzymali się obaj z Rusłanem, trochę zdezorientowani, ale po chwili Abu sam zaczął mnie przepraszać że mi nie wierzył że dam radę. Powiedział mi, że nie ma zbyt dużego zaufania do ludzi takich jak ja, ale z całym szacunkiem zwraca mi honor i jest mu głupio że taka sytuacja miała miejsce. Opowiedział mi też że kilka dni temu ratowali jakiegoś chojraka, który pomimo ostrzeżeń poszedł na piechotę, ale niestety nie dał rady i trzeba było wzywać po niego na górę ratrak. Rozstaliśmy się w przyjaźni, a Rusłan w ramach przeprosin, zaniósł do bazy mój plecak. Aga obserwując to całe zajście stwierdziła że pierwszy raz jest świadkiem takiej sytuacji, że nigdy nie widziała żeby przewodnik zniósł komuś do bazy plecak i że bardzo ociepliłam relacje przewodnicko – muzułmańsko – kobiece w bazie pod Elbrusem.
Po drodze jeszcze pogadałam z kilkom osobami które razem z nami wchodziły na szczyt. Bardzo długo pogaworzyłam ze starszym panem z pod Moskwy, który widział nas ruszających rano. Niestety jemu nie udało się wejść na szczyt, więc opowiedziałam mu swoje wrażenia i do bazy dotarłam jako ostatnia. Część z tych osób które zjechały ratrakiem ruszyły już dół, ale my nie bardzo się śpieszyliśmy. Jeszcze raz chłopaki mi pogratulowali i powiedzieli że są ze mnie dumni. Spakowaliśmy się i zjechaliśmy kolejką w dół. Tam spotkaliśmy się w knajpce, Maciek postawił mi obiad czyli dostałam ruskie manty, a chłopcy zjedli gołąbki. Po doprowadzeniu się do porządku, poszliśmy z Mackiem na bazarek i kupiliśmy miejscowe specjały czyli szyszki w dżemie, gałęzie sosnowe w syropie i jeszcze jakieś wywary z liści. No i oczywiście mnóstwo herbaty, to znaczy ja – bo Maciej gustuje w innych napitkach.
specjały lokalnego bazarku
Natomiast po kolacji zaczęliśmy świętować wejście na szczyt. Zjedliśmy moje urodzinowe ptasie mleczko, i wypiliśmy nalewkę malinową, Monia przyniosła przywiezioną z Gruzji chachę, Artur jeszcze jakąś flaszkę, Pablo i Luki trochę piwa, Kasia jakieś wafelki, Asia słodycze i mieliśmy długie świętowanie. Niestety ja nie dotrwałam do końca, bo potrzebowałam snu, a następnego dnia czekała nas druga powrotna do Gruzji.
Ale o tym następnym razem.
cdn.