TBILISI – ostatni etap mojej podróży do Gruzji.

Po zdobyciu Elbrusu, dotarciu do Azau, zjedzeniu czegoś pożywnego, doprowadzeniu się do porządku i po naszej imprezie świętującej wejście na szczyt, trzeba było zacząć się pakować. Wszystkie rzeczy „wysokogórskie” poupychałam do szczelnych foliowych worków z zamiarem wypakowaniach ich dopiero w domu z natychmiastowym włożeniem do pralki. W drodze powrotnej do Kazbegi, w naszej ekipie widać już było to rozprężenie po zejściu z gór. Wszyscy byliśmy już „na luzie” i chcieliśmy jeszcze spędzić razem ten czas który nam został. Ponieważ nie wykorzystaliśmy zapasowego dnia, na ostatniej pożegnalnej kolacji, wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że ten dzień spędzimy w Kazbegi i przeznaczymy go na odpoczynek, zakupy, szwendanie się po miasteczku i po prostu na robienie NIC.

I w związku z tym, że nasza uroczysta, ostatnia, pożegnalna kolacja skończyła się dość wcześnie, ruszyliśmy najpierw do sklepu, a potem kończyliśmy imprezę już na naszej kwaterze. Bardzo miło spędziliśmy ten wieczór. Były różne opowieści, szczere rozmowy, wspominanie tych wspólnie spędzonych ostatnich dni i szczerze mówiąc nawiązało się trochę przyjaźni i znajomości, które nadal trwają – przynajmniej w moim przypadku. Niestety ja znowu dość wcześnie odpadłam, czyli wyszłam „po angielsku” i poszłam spać, bo byłam trochę zmęczona po podróży i po bardzo długim dniu. Nie ukrywam, że następnego dnia tak trochę po cichu planowałam pójście na jakiś treking np. Doliną Truso – czyli najpiękniejszą doliną w Gruzji, ale pogoda zdecydowała za nas. Rano obudziliśmy się w deszczu i gęstej mgle i tak szczerze mówiąc przebimbaliśmy ten czas do południa – czyli każdy robił co chciał. Na 20.00 umówiliśmy się na powrót do Tbilisi, więc zapowiadał się długi dzień. Rano pożegnaliśmy się z Moniką, Jackiem i Arturem, bo oni mieli samolot z Batumi, więc ruszyli wcześnie rano. Bardzo długo jedliśmy śniadanie, robiliśmy sobie kolejne kawy i herbaty, powyciągaliśmy ostatnie słodycze i przekąski, a potem nastał czas wolny. Nie urywam, że pogoda zachęcająca do wyjścia nie była, więc ja wróciłam do łóżka.

Po jakiś dwóch godzinach trochę się rozpogodziło, więc poszliśmy na tzw. miacho. W biurze Mountain Freaks rozliczyliśmy się ze sprzętu, kupiliśmy ostatnie pamiątki i pożegnaliśmy się z Agą, Ewą i Niką. Potem poszliśmy na degustację wina, no bo trzeba było poczynić jakieś zakupy, a co jak co, z Gruzji trzeba przecież przywieźć wino. Nabyłam oczywiście moje ulubione Saperavi w bardzo fajnych glinianych karafkach, a faktycznie było z czego wybierać. Później poszliśmy na obiad do knajpki, którą wcześniej przetestował Maciek. Popróbowaliśmy ostatnich gruzińskich specjałów, a ja wreszcie spróbowałam pieczarek zapiekanych z serem sulguni.

mde

bogaty wybór alkoholi w probierni win w Kazbegi

Po obiedzie były jeszcze zakupy – oczywiście kupiłam całkiem sporo gruzińskiej herbaty – nieodzowne dla mnie magnesy no i kilka prezentów dla przyjaciół. Ok. 20.00 zapakowaliśmy się do busa i był to dosłownie ostatni moment, bo po chwili lunęło. Z Kazgegi wyjechaliśmy w potwornym deszczu. Jednak nasz gruziński kierowca stanowczo śpieszył się, żeby zdążyć do domu na kolację, bo jechał tak, że po kilkunastu kilometrach poprosiłam Maćka żeby otworzył tę flaszeczkę, którą wiedziałam że ma gdzieś schowaną w plecaku. I zdaje się że nie tylko ja stwierdziłam, że na trzeźwo tej podróży nie zdzierżę. Nie mogłam na to patrzeć, położyłam się na siedzeniu i doszłam do wniosku, że będzie co ma być, a skoro Elbrus nam się udał to może i tym razem też się uda. Po jakiś czterech godzinach dotarliśmy szczęśliwie do Tbilisi i kamień nam wszystkim spadł w serca, a ten huk było słychać daleko …… Znalazłam w nawigacji mój hotel i tuż przed północą – wyściskawszy się mocno z każdą osobą z naszej ekipy zostałam w hotelu a wszyscy pojechali na lotnisko. Maciek obiecał mi że będzie mi relacjonował powrót na bieżąco i że da znać jak wszyscy wsiądą do samolotu a potem wylądują na Okęciu.

widok który zastałam w hotelu w Tbilisi

Zakwaterowałam się w moim malutkim hoteliku prawie w samym centrum i powiem szczerze, gorąca herbata, gruzińskie wino, ogromne łóżko i wypasiona łazienka, to było wszystko czego w tamtej chwili potrzebowałam. Trochę miałam pretensje do chłopaka w recepcji, że nie zamówił dla mnie pogody, bo jak się ogarnęłam, to chciałam pozwiedzać czyli zrobić wycieczkę Tbilisi by night, ale po przeprosinach i pogadaniu o moich planach na następny dzień, w zamian dostałam kolejny kieliszek wina, więc zwiedzanie odłożyłam na później. Długo pisaliśmy z Maćkiem na Messengerze, ale jak po raz kolejny dostałam wiadomość, że lot jest opóźniony, po prostu zasnęłam.

Rano obudziło mnie piękne słońce. I oczywiście od razu rzuciłam się do telefonu, a tam była wiadomość, że wszyscy szczęśliwie dotarli i samolot wylądował na Okęciu. Potem zeszłam na śniadanie. Nie ukrywam, że po tych ponad dwóch tygodniach, śniadanie przy stole w cywilizowanych warunkach i przemiłą obsługą, zrobiło na mnie duże wrażenie. Zjadłam nawet omlet i mini kiełbaski w cieście (pomimo tego że ja prawie w ogóle nie jem jajek, a zapiekanych kiełbasek nie dotykam) i dostałam niezliczone dokładki pysznej kawy (nie piłam jej przez ponad dwa tygodnie). Po śniadaniu poszłam zwiedzać.

śniadanie w cywilizowanych warunkach z obsługą 🙂

Zaplanowałam w Tbilisi trzy dni. Okazało się że tak na prawdę przy moim tempie zwiedzania – jeden dzień w zupełności by mi wystarczył. Zaczęłam od północnej strony Alei Rustawelego, czyli  budynku Opery, Teatru, Galerii Narodowej i dalej Parlamentu. Potem wjechałam kolejką na Wzgórze Mtacminda. Pochodziłam w kółko, zjadłam lody i stwierdziłam że schodzę na piechotę. W połowie wzgórza jest bardzo ciekawa Cerkiew św. Dawida, a koło niej Panteon Pisarzy i Osób Publicznych. To bardzo osobliwy cmentarz na którym pochowane są znane gruzińskie osobistości.

Panorama Tbilisi ze Wzgórza Mtacminda

Bar Warszawa

Most Pokoju w dzień ……

……. I by night

Póżniej poszłam w stronę Placu Wolności, do kolumny z pozłacaną figurą Św. Giorgiego czyli patrona Gruzji w tradycyjnej pozie na koniu walczącego ze smokiem, w Alei Puszkina obejrzałam słynny Bar Warszawa i zeszłam w stronę Kury w kierunku Mostu Pokoju. Most Pokoju przez niektórych uważany za współczesny symbol Tbilisi, pomimo tego że budzi trochę kontrowersji, jest najczęściej odwiedzanym i fotografowanym miejscem w stolicy Gruzji. Niektórzy nazywają go „wielką podpaską” – ze względu na jego charakterystyczny kształt. Dla mnie stanowi pewną osobliwość, a przepięknie prezentuje się oświetlony po zmroku. Po przejściu przez most na drugi brzeg Kury, poszłam do Rike Parku, miejsca które żyje praktycznie przez całą dobę. W parku przykuwa wzrok dziwny obiekt wyglądający jak dwie rury wydechowe – to planowane, a jeszcze nie dokończone centrum wystawienniczo-koncertowe, którego budowę rozpoczął prezydent Saakaszwili. Kilka kroków dalej znajduje się dolna stacja klejki linowej którą można się dostać na Wzgórze Sololaki. To kolejne miejsce tłumnie uczęszczane przez turystów. Pierwszy raz na wzgórze wjechałam kolejką, bo nie mogłam sobie odmówić obejrzenia Starego Miasta z lotu ptaka. Następnym razem wbiegłam tam na piechotę. Na wzgórzu stoi ogromny 20 metrowy aluminiowy posąg Matki Gruzji. Ma ona postać kobiety patrzącej na miasto, która w lewej ręce trzyma puchar wina dla przybyszów przychylnych miastu, a w prawej miecz dla wrogów.

Statua Matki Gruzji

rezydencja – twierdza Bidziny Iwaniszwilego – zdjęcie z sieci …….

……… zdjęcie moje

Idąc dalej na zachód widać ogromną rezydencję ze szkła i aluminium przyklejoną do skał. To dom miliardera Bidziny Iwaniszwilego, który był premierem Gruzji w latach 2012-13. Strasznie mnie ten dom zafascynował i chciałam podejść do niego jak najbliżej, ale to otoczona murem twierdza, do której wjeżdża się bramą wykutą w skale więc żeby zobaczyć tę twierdzę w całości musiałam sobie trochę pogooglować. Kosztowała ponad 50 mln. dolarów, a Iwaniszwili zbudował ją przede wszystkim ze względu na widok (rzeczywiście z tamtąd musi on być niesamowity) i dlatego żeby patrzeć z góry na pałac prezydencki Saakaszwilego. Współczesna historia Gruzji i walka o stanowiska, stołki i wpływy to bardzo ciekawy temat.

Po drugiej stronie wzgórza znajdują się pozostałości Twierdzy Narikala. Zwiedziłam ruiny bardzo dokładnie. Większość kamieni nie jest niczym zabezpieczona i w kilku miejscach wspinaczka była trochę karkołomna, tym bardziej że tego dnia bardzo ostro wiało, ale widok z najwyższego punktu był przepiękny. Postanowiłam wrócić tam wieczorem i popodziwiać jeszcze panoramę Tbilisi w pełnym oświetleniu i to był bardzo dobry pomysł. Po tej wspinaczce i bieganiu po kamieniach zeszłam ze wzgórza w stronę Starego Miasta i weszłam do pierwszej lepszej knajpy z klimą, bo upał był potworny. Zamówiłam chinkali (ale te w Kazbegi były stanowczo lepsze) i tradycyjną zupę fasolową z grzanką bo przez cały mój pobyt nie dane było mi jej spróbować. A to kolejne tradycyjne gruzińskie danie. No i zimne białe wino. Tym razem było to rkatsiteli. Po obiedzie obejrzałam jeszcze kolejne cerkwie, katedrę, kościół katolicki, synagogę, sławną wierzę zegarową z aniołem bijącym w dzwon o pełnej godzinie i po południu wróciłam na krótki odpoczynek do mojego hoteliku. Szczerze mówiąc to zaliczyłam większość Tbilisi czyli cały zachodni brzeg Kury. Po szybkiej kalkulacji postanawiam że trochę się ogarnę po tym upalnym dniu i pójdę jeszcze na nocne zwiedzanie, następnego dnia pojadę na wycieczkę do Mcchety, a ostatni dzień spędzę sobie na luzie zwiedzając lewy brzeg Kury i szwendając się po mieście.

wieczorne iluminacje

Moje Tbilisi by night (to które planowałam pierwszej nocy, ale przed ulewę się nie udało) też było bardzo ciekawe. Przebiegłam jeszcze raz Stare Miasto. Bardzo polecam Wam tbiliskie Muzeum Iluzji, to na prawdę jest bardzo fajne miejsce, a spędziłam tam ponad godzinę. Później weszłam jeszcze raz na wzgórze do Twierdzy Narikala, zrobiłam całe mnóstwo zdjęć, zjadłam chaczapuri, zbiegłam na dół do parku, pooglądałam występy okolicznych grajków i kuglarzy, które w okolicach Mostu Pokoju i na samym Moście obserwowały tłumy ludzi. Niestety nie było tańczącej fontanny, może w zeszłym roku po prostu nie miałam do niej szczęścia. Udawałam, że nie słyszę zaczepek Gruzinów, które w pewnej chwili zaczęły mnie już bardzo mocno irytować. Z jednym z nich, całkiem sympatycznym zresztą miło sobie pogaworzyłam i do słowa do słowa, zostałam zaproszona na herbatę. Okazało się że facet mieszka w pobliżu i chciałby trochę dłużej porozmawiać, bo jak stwierdził uczy się angielskiego i nie bardzo ma okazję poćwiczyć ten język. Herbata była całkiem dobra, ale dość szybko zakończyłam tę wizytę, kiedy facet zaczął mnie przekonywać, że nie powinnam zatrzymywać się w hotelu, tylko znaleźć jakieś przytulne miejsce na przykład takie jak jego dom. Po takim wyznaniu, stwierdziłam, że nie ma sensu kontynuować tej znajomości, powiedziałam mu że powinien poszukać szczęście gdzieś indziej, bo ja jutro wracam do Polski, więc szybko pożegnałam się i śmiejąc się z całej tej sytuacji, wróciłam do hotelu gdzie dostałam kolejną porcję zimnego wina od mojego recepcjonisty.

mój strój w miejscu sakralnym

Następnego dnia pojechałam do Mcchety. To malutkie miasteczko położone u ujścia rzeki Aragwi do Kury, a jego zabytki zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego. Marszrutki do Mcchety również jeżdżą z dworca Didube. Ten dworzec to taki węzeł komunikacyjny z ogromnym bazarem i chyba całkiem sporym przemytem i masą ludzi którzy próbują zdążyć na swoje marszrutki w najróżniejszych kierunkach. Za przejazd do Mcchety zapłaciłam 1 lari. Faktycznie jest to bardzo ciekawe miasteczko, ale tłumy turystów zalewających malutkie uliczki, nie wyglądały zachęcająco. Podłączyłam się na chwilę pod jakąś wycieczkę i posłuchałam opowieści o historii miasteczka i zabytkach. Posnułam się po uliczkach, kupiłam czukchczele czyli przysmak Gruzinów i obejrzałam Katedrę Swetcchoweli. Od jakiegoś czasu tak mam, że nie mogę zwiedzać za dużo, szczególnie cerkwi, meczetów, kościołów czy monastyrów, bo zaczynają mi się zlewać w jedną całość. Natomiast nowością dla mnie i rzeczą ciekawą są reguły panujące przy zwiedzaniu cerkwi i kościołów w Gruzji. Każda kobieta wchodząca do miejsca sakralnego musi mieć spódnicę i jest to bardzo przestrzegane. Nawet nakrycie głowy może być bardzo symboliczne, czyli wystarczy zwykła bandana, albo buff, ale spódnica musi być. Przy wejściu do różnych świątyń zwykle stoi ogromny kosz, gdzie turystki mogą sobie dobrać jakąś szmatkę imitującą tę część garderoby. Jeżeli o mnie chodzi, to zwykle mam swoje przewiewne chusty kupione w Chorwacji, które świetnie sprawdzają się i w cerkwiach i w meczetach i w kościołach prawosławnych, jednak ze dwa razy skorzystałam z zasobów koszy przyświątynnych, bo ciekawe rzeczy można tam wygrzebać. Ze względu na tłum ludzi na ulicach Mcchety nie dopchałam się do żadnej knajpy, więc zadowoliłam się kupioną zimną sangrią w papierowym kubku i na przystani z widokiem na Monastyr Dżwari zjadłam resztę chaczapuri i mój ostatni pasztet podlaski.

Po kilku godzinach stwierdziłam, że mam już stanowczo dość zwiedzania i czas na powrót. Jak dotarłam na przystanek to okazało się że marszrutkę mam dopiero za godzinę. No cóż odezwała się moja wewnętrzna żyłka kombinatora i zaczęłam machać licząc że ktoś się nade mną zlituje. Nawet długo to nie trwało, bo zatrzymał się jakiś taki lepciejszy terenowy samochód i miły człowiek zaprosił mnie do środka. No i tutaj chciałabym Wam powiedzieć kilka słów o komunikacji. Tak na prawdę to nie tylko o komunikacji w Gruzji, ale wszędzie gdzie na świecie byłam. Możliwość dogadania się z tubylcami, nawet w minimalnym stopniu to ogromny sukces.

W Gruzji (oczywiście oprócz gruzińskiego, który jest językiem barbarzyńskim i językiem, z którym można zrobić wszystko, ale na pewno nie można się go nauczyć) można dogadać się na dwa sposoby: angielski – bo w tym języku porozumiewa się młodsze pokolenie i rosyjski – bo tym języku mówią ludzie od 40-go roku życia w wzwyż. Oczywiście można próbować po polsku, bo Polaków jest w Gruzji sporo, ale nie zawsze możemy na Polaków trafić (doświadczyłam też tego na Ukrainie i na Litwie, gdzie obcy ludzie zagadywali nas gdy usłyszeli polski język). W Kazbegi i w Stacji Meteo, z naszym przewodnikami rozmawialiśmy po angielsku. Bardzo szybko przypomniałam sobie angielskie słownictwo wysoko-górskie i to dotyczące sprzętu. W Azau, oprócz rosyjskiego, niestety nikt nie znał żadnego innego języka. Ponieważ jestem z pokolenia, które jako język obcy uczyło się w szkole rosyjskiego właśnie, byłam na trochę lepszej pozycji. Z rosyjskiego zdawałam maturę a potem egzamin państwowy, ale było to bardzo, bardzo dawno temu. Lubiłam ten język, bo to przecież język Okudżawy, Wysockiego, i Bułhakowa. Ale język nie używany zanika i tak też było w moim przypadku. Tylko, że to chyba jest tak, że te szufladki w mózgu wiedzą kiedy należy się otworzyć. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu paru lat wielokrotnie rozmawiałam po rosyjsku i pomimo, że nie był to jakiś górnolotny puszkinowski rosyjski, to zawsze udawało mi się w tym języku dogadać i osiągnąć to co chciałam. Podobnie było z facetem, który zabrał mnie na stopa do Tbilisi. Facet był ok. 60-tki i też stwierdził, że rosyjski zna, bo musiał go znać, był w szkole, na studiach, w wojsku i sprawy urzędowe wiele lat temu można było załatwić tylko po rosyjsku. Poopowiadaliśmy sobie dużo ciekawych historii, facet trochę podpowiadał mi słówka i bardzo fajnie nam się gadało. Summa summarum, zamiast zostawić mnie na przedmieściach Tbilisi gdzie jechał, zawiózł mnie na dworzec Didube, chociaż nadrobił jakieś dobre 20 kilometrów. 

Zmieniając kilka razy autobusy i zwiedzając miejsca poza ścisłym centrum dowlokłam się w końcu do Starego Miasta, jeszcze raz pochodziłam po uliczkach, już na luzie bez pośpiechu. Zobaczyłam jakim miastem kontrastów jest Tbilisi. Oprócz nowych domów i całkiem pokaźnych kamienic, można zobaczyć potworne rudery, walące się schody, zdewastowane domy, stare porzucone samochody i również nowe limuzyny mknące główna arterią miasta. Nowe piękne i modne knajpy, przeplatają się z maleńkimi spelunkami, stoliki stojące na dachach, otoczone pięknymi ratanowymi kanapami, a z drugiej strony ulicy dwa metalowe stoliki i cztery krzesełka i to wszytko wieczorem jest zajęte, że nie można nawet szpilki wcisnąć. Fajnie byłoby tam przyjechać większą grupą i spędzić kilka dni.

Po powrocie do hotelu, zaczęłam się zastanawiać co mogę zrobić następnego dnia. Rozważałam przez chwilę Twierdzę Ananuri, bo widziałam ją „w biegu” z marszrutki w drodze do Kazbegi, ale bałam się że to za daleko i mogę nie złapać na czas stopa, a wiedziałam że samolot na mnie nie będzie czekał. Zdecydowałam się więc na to, co mi zostało po lewej stronie Kury, czyli położoną na wzgórzu i górującą nad miastem Katedrę Cminda Sameba, Pałac Prezydencki, spacer w okolicy Placu Pokoju i na wycieczkę do łaźni.

z widokiem na Tbilisi

Znalazłam trochę informacji o tym, że łaźnie tbiliskie to ciekawe doświadczenie, więc postanowiłam zaryzykować. Dzielnica Łaźni to kwartał Abanotubani i znajduje się tam kilka łaźni. Największy kompleks to Łaźnie Królewskie i Łaźnie Orbeliani. To miejsca gdzie chadzał Puszkin, Dumas, czy Tołstoj, ja jednak zdecydowałam się na zwykłe łaźnie miejskie. Przede wszystkim chodziło o cenę. W większej grupie osób można wynająć prywatne pomieszczenia łaźni i wtedy koszty się rozkładają, ale jeżeli ktoś idzie sam, stanowczo polecam łaźnie miejskie. Z masażem, peelingiem i wynajęciem ręcznika i napiwkiem zapłaciłam ok. 30 lari. Spędziłam tam ponad dwie godziny i wyszłam szczęśliwa choć potwornie zmaltretowana. W sumie to po tym pobycie w górach, i peeling i masaż pianą, mydłem i jakimiś ichnimi miksturami bardzo mi się przydał. Po pobycie w łaźni poszłam na pożegnalny obiad i jeszcze raz zamówiłam sobie pieczarki zapiekane z serem sulguni. Strasznie miałam ochotę na chaczapuri, ale wszędzie podawali tak ogromne placki, że wystarczyłyby mi na 3 dni. Poszwendałam się po mieście do późnego wieczora. Spakowanie się było dla mnie znowu sporym wyzwaniem, ale tym razem udało mi się to zrobić całkiem sprawnie bo zmieściłam się w przepisowych 23 kg, a wagę bagażu podręcznego – pozwolicie że przemilczę. Po kolejnych kieliszkach wina, które tym razem zaserwował mi właściciel hotelu osobiście, około północy zostałam odwieziona na lotnisko. Tym razem samolot wystartował o czasie i w sobotę rano – już bez opóźnienia wylądowałam w Warszawie. Moja gruzińska przygoda dobiegła końca. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *