Całą noc lało. Nastawiłam budzik na 5.30, ale i tak pioruny i błyskawice budziły mnie co kilka minut. Usnęłam właśnie po piątej, jak już ten deszcz się trochę unormował. Zwlekłam się z mojej pryczy tak trochę po ósmej. Gosia jadła w kuchni śniadanie. Dosiadłam się do niej i zaczęłyśmy się zastanawiać co dalej. Jakoś tak nikt nie kwapił się z wychodzeniem ze schroniska w tych strugach deszczu. Kolejne osoby przychodziły do kuchni i robiąc sobie coś do jedzenia, zastanawiały się głośno co dalej.
Przy stole obok siedziało kilku chłopaków, którzy zgodnie twierdzili, że padać przestanie o 12.00. Wszyscy w kuchni postanowili trzymać się tej opcji. Ale mieliśmy farta, bo przestało padać punkt 10.00. Błyskawicznie zebrałam się do wyjścia, zabezpieczyłam plecak od deszczu, wyciągnęłam sztormiak, żeby był pod ręką i ruszyłam na Świstową Czubę. To bardzo sympatyczny szlak, chociaż od Morskiego Oka praktycznie cały czas idzie się w górę, ale widoki bardzo rekompensują tę drogę. Pięknie widać Morskie Oko, Włosienicę, a prawie z samej góry, na chwilę pokazuje się Czarny Staw pod Rysami. Po minięciu tak zwanego Żlebu Żandarmerii – robi się już trochę bardziej płasko. Przechodząc przez Świstówkę Roztocką mijamy krajobraz prawie księżycowy. Nie lubię chodzić po takich ogromnych głazach, moja wyobraźnia podpowiada mi, że z pod tych głazów wyłoni mi się zaraz jakieś ogromne zwierzę….., na szczęście słyszałam tylko kilka świstaków, ale żaden nie chciał mi się pokazać. W ogóle w tym roku nie miałam szczęścia do zwierzaków, ani świstaka, ani kozicy, byłam trochę zawiedziona….
Do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów dotarłam trochę przed 13.00. Trochę się wysuszyłam (niestety w drodze na Świstówkę kilka razy mi pokropiło), zjadłam późne drugie śniadanie i jakieś 15 minut walczyłam ze sobą co dalej. Opcje miałam dwie: albo schodzę Doliną Roztoki do Palenicy – to ta łatwiejsza wersja; albo idę przez przełęcz Krzyżne i Doliną Pańszczycy do Polany Waksmundzkiej i dalej przez Gęsią Szyję i Rusinową Polanę na Wierch Poroniec. Długo liczyłam na palcach i wyszło mi, że jak będę się śpieszyć to w okolicy 20.00 z minutami powinnam dotrzeć do Rusinowej Polany. Z Rusinowej szłam w dół już tle razy, że stwierdziłam, że nawet jak się ściemni, to dam radę zejść na Wierch Poroniec. Miałam czołówkę, więc to zawsze jest jakaś tam asekuracja.
Dokładnie o 13.30 weszłam na żółty szlak na Krzyżne. To nie jest jakiś strasznie trudny szlak, ale są momenty gdzie wchodzi się po dość stromo po skałkach i kamieniach. Niestety znowu trochę pokropiło i właśnie tego bałam się najbardziej, że te kamienie będą mokre i śliskie…… Były takie chwile, że lazłam na czworakach, ale to naprawdę nic strasznego. Podejście na przełęcz zajęło mi dokładnie 2 godziny i 10 minut – czyli taki książkowy czas, mniej więcej tyle ile podają mapy. Jak idę w góry i kalkuluję czas przejścia, zawsze dodaję sobie kilka minut zapasu do tego co jest w mapach. Nie chodzę zbyt szybko, więc zawsze wole się zaasekurować tymi kilkoma minutami w zanadrzu. Podchodząc w 2.10 na górę, zaoszczędziłam z mojej kalkulacji jakieś 20 minut. Pomimo tego że przez całą drogę kilka razy kropił deszcz, na przełęczy powitało mnie piękne słońce. Niestety wiało tak, że po zrobieniu kilku zdjęć, bardzo szybko ruszyłam w dół. I to zejście znowu bardzo sprawnie mi poszło. Znowu zaoszczędziłam kilka minut. Niestety w okolicach Czerwonego Stawu, musiałam zrobić sobie dłuższą przerwę, bo napadło na mnie stadko kaczek. Dosłownie napadło. Mama kaczka i chyba z pięć, albo sześć małych kaczuszek. Obstąpiły mnie i nie chciały przepuścić dalej. Piszczały tak, że ten pisk natychmiast skojarzył mi się z moją malutką kotką, która przychodzi do mnie natychmiast jak pojawię się w kuchni. Przychodzi i mówi ”miau, miau, daj coś dobrego do zjedzenia……” Wyciągnęłam sucharka i przez chwilę pokarmiłam kaczki….. Tak, tak, wiem, nie powinnam karmić zwierzaków, zwłaszcza w Tatrach. Możecie na mnie pokrzyczeć, trudno, a te kaczuszki i tak były takie prawie oswojone i myślę, że każdy kto idzie tym szlakiem, zostawia im coś do zjedzenia. Dlatego one tak się o to jedzenie dopominają.
Po półtorej godzinie weszłam na zielony szlak w kierunku Waksmundzkiej Polany. Pomimo, że to jest już pestka w porównaniu do tego co było na górze, trudno mi się szło. W wielu miejscach szlak biegnie korytem strumienia, przejście jest bardzo wąskie, albo cała ścieżka pokryta jest korzeniami.
Na Gęsiej Szyi stanęłam o 19.00. Nigdy wcześniej tam nie byłam, a te skały wyglądają niesamowicie. Zdjęłam plecak i pochodziłam chwilę po skałkach. Wyszło słońce i widoki były na prawdę piękne. To był prawie taki sam widok jak z Rusinowej Polany, tylko że Gęsia Szyja jest trochę wyżej. Posiedziałam chwilę na górze, zjadłam późny obiad, albo wczesną kolację i zaczęłam schodzić. I to był dramat. Całe zejście w kierunku Polany to schody, schody, schody ….. do nieba, to znaczy z nieba, bo ja na szczęście szłam w dół. Wiem, że trzeba zabezpieczać stoki i szlaki, bo turyści rozdepczą wszystko, ale to zejście to porażka. Wiem już że więcej tam nie pójdę, przynajmniej nie tą drogą. To zejście na Rusinową po schodach zmęczyło mnie potwornie. Poza tym to już była moja dziesiąta godzina na szlaku, a na placach miałam cały swój dobytek…., który już zaczynał mi trochę ciążyć.
Zobaczyłam za to jeszcze jeden bezcenny widok – pustą Rusinową Polanę, zero ludzi, puste stoły i ławy i tylko same owce wokoło. Chwilę pokontemplowałam jeszcze widoki i panoramę Tatr z czarnymi chmurami powyżej, a później szybko ruszyłam w dół. Właściwie to dopiero wtedy dotarło do mnie, że przecież z Porońca, to jeszcze muszę jakoś dostać się na Bukowinę…
0 20.30 stanęłam na rondzie w kierunku Bukowiny i zaczęłam machać. Znowu miałam szczęście, bo po kilku minutach zatrzymał się mały busik i za piątaka zostałam podrzucona na Klin. Była dokładnie 21.00, kiedy weszłam do Hani na podwórko. Dotarłam do domu. Zmęczona potwornie. I bardzo szybko padłam. Spędziłam na szlaku ponad 11 godzin. I naprawdę czułam to w nogach. Mój plecak to co prawda tylko 10 kilogramów, ale mimo wszystko, to było sporo jak na taką trasę i wspinaczkę.
Podjęłam dobrą decyzję, żeby przejść przez Krzyżne. Pogoda naprawdę była nie zła i gdybym zeszła Doliną Roztoki, żałowałabym tego. Czasami szybkie i wbrew pozorem trochę emocjonalnie podjęte decyzje są bardzo dobre. Przynajmniej w tym przypadku, to była dobra decyzja.
Później tylko troszeczkę żałowałam, bo mogłam zejść do Murowańca i zostać jeszcze w piątek w górach. Wbrew prognozom, w piątek pogoda była jeszcze całkiem niezła i mogłam jeszcze pójść gdzieś na szlak. W sobotę i niedzielę za to nie ruszyłam się nigdzie, bo całe dwa dni lało. Lało strumieniami i nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek przestanie. Ale nic to, siedząc przez dwa dni w domu zaplanowałam sobie już następne wyprawy, tylko na razie jeszcze nic głośno nie powiem. A miałam takie ambitne plany na ten weekend…….
Chyba zaczynam Ci zazdrościć tych górskich wypraw. Bardzo lubię góry ale mam do nich pewien dystans który nasila się w miarę wchodzenia wyżej tak więc z chęcią poczytam gdzie cię poniosło a sama zostanę przy typowych turystycznych szlakach