Od wielu miesięcy obiecuję sobie że wreszcie dokończę opis mojej wycieczki na Kaukaz i ciągle odwlekam to w czasie, więc może wreszcie warto do tego wrócić. Dlatego też ten świąteczny czas chcę wykorzystać na nadrabianie wszelkich zaległości, czyli książki, filmy, siedzenie w domu czyli robienie NIC, no i pisanie.
Było już o moich przygotowaniach do wyprawy na Kaukaz, o pakowaniu się i o kwestiach jedzenia w górach. Najwyższa pora napisać o swoich doświadczeniach, czyli o tym jak to w tych górach na prawdę było. Właśnie o doświadczeniach, a nie o szlakach, bo opisów szlaków w sieci są setki, jak nie tysiące. Myślę że moje doświadczenie, wrażenia i to co tam przeżyłam będą ciekawsze.
Pomimo tego że wyjazd w całości został zaplanowany przez Mountain Freaks, nie byłabym sobą gdybym trochę tego wyjazdu nie zmodyfikowała. No cóż, typ taki jaki ja, tak już ma, że wiele rzeczy robi po swojemu. To takie moje „zboczenie zawodowe” bo wiele, wiele lat temu pracowałam jako pilot wycieczek zagranicznych i tak mi już zostało. Zawsze, wszystkie nasze wyjazdy planuję ze wszelkimi szczegółami, bez względu na to czy jest to kilkudniowa wyprawa w Tatry, czy wyjazd ze znajomymi na weekend, wyprawa z dziećmi do Disneylandu, czy miesięczna wyprawa do Azji. Zawsze muszę mieć wszystko szczegółowo zaplanowane, dopięte na ostatni guzik i zabiera mi to niestety trochę czasu. Organizacja zwiedzania, przejazdów, możliwości przemieszczania się, rezerwacje hoteli, noclegów, sprawdzania cen, adresów, czytanie opinii, czasem nawet szukanie zdjęć i opisów konkretnych miejsc, szukanie podglądów z dostępnych kamer, czy zdjęć satelitarnych. Zawsze ruszam w podróż dobrze do niej przygotowana.
Tym razem też tak było, bo oprócz tego co zaplanował Mountain Freaks, dołożyłam sobie jeszcze trochę zwiedzania.
Poleciałam do Tbilisi dzień wcześniej niż cała grupa, bo chciałam mieć w zapasie jeden dzień na odpoczynek. Ponieważ lot był w nocy, a lądowanie nad ranem, to chciałam tę noc po prostu odespać i ruszyć na podbój Kaukazu wypoczęta i wyspana. Myślałam tak wstępnie o wycieczce do kościółka Świętej Trójcy w Kazbegi, trochę żeby się rozruszać i trochę żeby zacząć aklimatyzację. A po wyprawie zarezerwowałam sobie jeszcze na trzy dni hotelik w Tbilisi, bo chciałam też zwiedzić stolicę Gruzji.
Razem ze mną, dzień wcześniej do Tbilisi poleciał Maciek, ale on miał w planach zostanie w Tbilisi przez pierwszy dzień i dojechanie do Kazbegi z grupą następnego dnia. Jednak po przegadaniu kilku godzin na lotnisku (samolot oczywiście odleciał ze sporym opóźnieniem) i krótkiej dyskusji już po wylądowaniu, Maciek stwierdził że mój plan dodatkowego dnia w Kazbegi jest lepszy. Pierwszą rzeczą po wylądowaniu było kupienie kart telefonicznych. Kupiliśmy karty MAGTI (wybraliśmy opcję za 60 lari – 1 lari to ok. 1,10 zł – ważną przez dwa tygodnie) bo ta sieć ma zasięg w górach, co bardzo nam się przydało w stacji bazowej pod Kazbekiem, bo trochę czasu tam spędziliśmy, a internet wtedy okazał się bardzo potrzebny (bo cóż innego było przez te dni robić).
marszrutki na dworcu Dibue
Podróż z Tbilisi do Kazbegi kosztowała nas 11 lari na łebka (słownie – jedenaście lari). Piszę to bo niektórzy płacą po 10 i więcej euro i co poniektórzy trochę byli wkurzeni gdy powiedzieliśmy ile my zapłaciliśmy. Moje planowanie tutaj bardzo się przydało. Autobus do dworca Dibue, skąd kursują marszrutki do Kazbegi kosztował nas 1 lari, a marszrutka 10. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam tego, co znaczą te opowieści o gruzińskich kierowcach i ich ekwilibrystyce jazdy w górach. Ale tego nie da się opisać, tego trzeba doświadczyć.
Do Kazbegi dotarliśmy przed południem, przy czym po wyjściu z marszrutki potrzebowałam kilku minut żeby dość do siebie po tych ekstremalnych doświadczeniach jazdy w gruzińskim kierowcą. Choć muszę przyznać że widoki z Drogi Wojennej są naprawdę niesamowite. Krótkie formalności w biurze, kupno gazu, ustalenie planu na następny dzień i dowiezienie nas do pensjonatu trwało chwilę. Ponieważ byliśmy bardzo głodni, natychmiast poszliśmy na obiad. Oczywiście była regionalna knajpa i było obowiązkowe chaczapuri z serem, a Maciek jeszcze zjadł lokalną zupę. Pozwiedzaliśmy przez chwilę Kazbegi, oczywiście odwiedziliśmy lokalną piekarnię i przez chwilę obejrzeliśmy Kazbek, bo na moment wyłonił się z poza chmur. Po chwili jednak musiałam zakończyć zwiedzanie, bo coraz mocniej czułam nieprzespaną noc. Poszłam spać, a Maciek zwiedzał sobie dalej. Ocknęłam się przed wieczorem i od razu zadzwoniłam do Moni. Monika Witkowska, która firmowała swoją osobą tę wyprawę, miała dojechać późnym popołudniem, ale oczywiście samolot się spóźnił – stara śpiewka. Monia dotarła w końcu późnym wieczorem, zła, zmęczona i głodna. Dobrze że nam zostało chaczapuri z obiadu, przynajmniej Monia miała kolację.
Kazbegi czyli Stepantsminda – tutaj pisownia oryginalna
Następnego dnia zgodnie z planem wybraliśmy się na spacer do Cerkwi Cminda Sameba, czyli Cerkwi Trójcy Świętej symbolu nie tylko Kazbegi ale i całego gruzińskiego Kaukazu. Po powrocie, od razu na ulicach Kazbegi spotkałam kilka osób z naszej grupy. Najpierw wpadłam na Przemka (poznaliśmy się w Warszawie kilka tygodni przed wyjazdem), potem na Asię w sklepie, a potem na ulicy zaczęliśmy rozmawiać z Kasią i Błażejem i okazało się że oni też są w naszej grupie. Później była gruzińska kolacja ze świetnym regionalnym jedzeniem i planami na następne dni a potem urwałam się, bo nadal potrzebowałam trochę odpoczynku.
13 lipca w sobotę w samo południe ruszyliśmy na podbój Kaukazu. Najpierw samochodami wjechaliśmy do Cminda Sameba, gdzie nasze bagaże zostały na koniach wysłane w górę, a my z bagażem na kolejne dwa dni ruszyliśmy do Saberdze, czyli miejsca pierwszego noclegu. Saberdze to miejsce gdzie stanowczo należy zatrzymać się na nocleg i aklimatyzację, choć niektórzy od razu pierwszego dnia idą do obozu pod Stacją Meteo. Kazbegi leży na wysokości 1740 m n.p.m., Saberdze na 3100 m n.p.mp., a Stacja Meteo to prawie 3700 m n.p.m. – to już spore przewyższenie jak na jedną dobę. Przyznam się że ten ponad 8 kilometrowy marsz i prawie 1400 m przewyższenia do Saberdze sprawiło że po naszym obozowisku chodziłam jak pijana. Oczywiście piłam przepisowo dużo herbaty i wodę z elektrolitami, jadłam regularnie i mierzyłam sobie saturację. Ponieważ nasz namiot był w niższej części obozu, dojście do wodopoju i powrót do namiotu był sporym wyzwaniem. Ale dawałam radę, chodziłam wolno, odpoczywałam i mierzyłam saturację. To właśnie w Saberdze Monika zrobiła nam pierwszy wykład o chorobie wysokogórskiej i o saturacji właśnie.
nasze obozowisko w Saberdze
Z Monią i Maćkiem z widokiem na Kazbek
Przyznam się że o chorobie wysokogórskiej przeczytałam bardzo dużo i miałam trochę obsesję na jej punkcie, bo w porę nie złapana może prowadzić do poważnych konsekwencji, a w ekstremalnych sytuacjach nawet do śmierci. Oprócz przepisowego diuramidu, który każdy miał ze sobą zabrać, wzięłam też dexametazon w zastrzykach (przekonało mnie to, że Monika zawsze ma ze sobą w górach ampułkę dexametazonu gotową do wstrzyknięcia). Na szczęście nic z tych rzeczy nie było nam potrzebne. Pierwsza noc na tej wysokości nie była dla mnie łatwa. Wiele razy budziłam się, bo było potwornie zimno, no i wychodziłam na przepisowe sikanie czyli minimum dwa razy w ciągu nocy.
Następnego dnia zamiast ruszyć wcześnie rano, zwinęliśmy obóz ok 12.00, bo lało tak, że trudno było w ogóle wyjść z namiotu, a co dopiero go złożyć.
Bardzo ciekawa była ta droga, a przejście przez lodowiec to również ciekawe doświadczenie. Na szczęście pogoda bardzo się poprawiła i do Stacji Meteo dotarliśmy w promieniach słońca. Rozbiliśmy namioty i wtedy nastąpił dalszy ciąg naszej integracji. Sporo czasu spędziłam gawędząc sobie z Rafałem i Robertem, z Kasią i Błażejem, z Halinką, Arturem, Jackiem no i z Monią oczywiście. Głównym zajęciem w Stacji Meteo – oczywiście oprócz rozmów, które głównie koncentrują się na pogodzie i pytanie się nawzajem o samopoczucie jest: gotowanie wody, jedzenie, picie, spanie i sikanie. W kolejce do kibelka zawarłam wiele ciekawych znajomości i znowu dużo czasu przegadałam z Rafałem, bo stwierdziliśmy po kilku dniach że mamy chyba taką samą częstotliwość picia i jego przetwarzania, bo sikamy też ciągle w tym samym czasie. Przez pierwsze dwa dni drogę do kibelka pokonywałam na trzy rzuty, tak bardzo trudno mi było oddychać (ostatniego dnia biegałam już tam truchtem). I na tym właśnie głównie polega ta aklimatyzacja – picie, sikanie i łażenie po obozie.
Na wieczornej odprawie ustaliliśmy że następnego dnia do rana idziemy na aklimatyzację, a później będzie szkolenie lodowcowe. I co ważne dowiedzieliśmy się przez kolejne dni będzie bardzo wiało, a najbliższa noc będzie bardzo trudna. No cóż nasz namiot był dobrze przymocowany i zakotwiczony, ale jednak następną godzinę spędziliśmy na znoszeniu kamieni i układaniu z nich mocniejszego muru wokół namiotu. Jak okazało się później było to bardzo potrzebne, bo nasz namiot został na miejscu, niestety niektóre w nocy odfrunęły. Faktycznie wiało potwornie i chyba dlatego przy tym wiejącym wietrze tak dobrze mi się spało. Jednak gdy w nocy poszłam sikać, zobaczyłam że niektóre linki namiotu są trochę poluzowane. Naciągnęłam je, obłożyłam kamieniami i poszłam dalej spać. Kiedy ocknęłam się rano zobaczyłam Maćka w wejściu i usłyszałam jego słowa „Aga, mamy połamane rurki w namiocie, ale zobacz co działo się w nocy w obozie”. Szybko ogarnęłam się i wyległam na zewnątrz i faktycznie – tam gdzie jeszcze wczoraj stały namioty, dziś było puste miejsce. Niestety kilka namiotów zostało zerwanych przez wiatr, a osoby w nich mieszkające w ekspresowym tempie łapiąc swój dobytek przenosiły się do Stacji Meteo. Spotkało to również kilka osób z naszej grupy. Na szczęście nasz namiot okazał się pancerny.
nasz ufortyfikowany namiot
widok na Stację Meteo z 4100 m n.p.m.
Po szybkim śniadaniu poszliśmy na aklimatyzację w stronę Białej Kapliczki. Dotarliśmy na wysokość ok. 4100 m n.p.m., posiedzieliśmy tam trochę czasu, zjedliśmy szybki obiad czyli co kto miał i zeszliśmy do obozu, bo po chwili już wychodziliśmy na szkolenie z chodzenia po lodowcu. Trzeba było się oczywiście dobrze ubrać, przygotować cały sprzęt i dobrać się w zespoły. Oczywiście ustaliliśmy z Maćkiem, że idziemy razem i dołączył do nas jeszcze Błażej. Trafiliśmy na przesympatycznego przewodnika Lewana, który długo i cierpliwie wszystko nam tłumaczył i dopowiadał na nasze może czasem nie najmądrzejsze pytania. Dowiedzieliśmy się jak chodzić w zespołach związanych liną i jak zachowywać się w różnych sytuacjach które mogą nas w wysokich górach spotkać. Było przy tym dużo śmiechu i dobrej zabawy. Trochę czułam się tak jak kilkuletnie dziecko tarzające się w śniegu.
Po powrocie, trzeba było coś zrobić z naszym połamanym namiotem. Pomimo tego że dostaliśmy nowy namiot, stwierdziłam że w ogóle nie ma opcji żeby zwinąć stary i rozłożyć nowy, tyle pracy w to włożyliśmy poprzedniego dnia, że po prostu NO WAY. Po kilku przymiarkach zdecydowaliśmy że wymienimy tylko te złamane rurki, poluzowaliśmy więc wszystko, wciągnęliśmy nowe rurki i wszystko ponownie ustabilizowaliśmy. Zajęło to dobrze ponad godzinę, ale wyszło super. Potem już był tylko czas na krótki odpoczynek i spanie, bo pobudka była zaplanowana na 00.00 i mieliśmy ruszać na atak szczytowy.
przygotowania i zabawa na lodowcu
Jak zostało zaplanowane, tak zostało zrobione, jednak zamiast pójść w górę, wróciliśmy spać do namiotu, bo pogoda niestety nie pozwoliła ruszyć w kierunku szczytu. Kolejny dzień upłynął nam na spaniu, gadaniu, gotowaniu wody, piciu, sikaniu, jedzeniu i łapaniu słońca bo pogada była piękna. Kolejny dzień to powtórka z rozrywki, ale tym razem udało nam się ruszyć na atak szczytowy. Było chyba trochę mniej nerwowo niż poprzedniej nocy.
Jak wspominam to podejście? Bardzo dobrze. Choć momentami było trudno, męcząco, zimno, to bardzo dobrze mi się szło. Nasz zespół wyglądał tak, że na początku szedł nasz przewodnik Lewan, potem Błażej, ja i Maciek na końcu. Przez całą wspinaczkę czyli do wysokości prawie 4800 nie czułam żadnych niepokojących objawów. Jeszcze przed wyruszeniem obiecaliśmy sobie z Maćkiem, że będziemy się nawzajem pilnować. Czyli tego żeby pić, jeść i obserwować siebie nawzajem, bo łatwiej jest zobaczyć objawy choroby wysokościowej w kogoś innego niż u siebie. Zresztą na ten temat będzie więcej w następnym wpisie bo pod Elbrusem doświadczyłam tego już namacalnie.
odwrót ze względu na widoczność, a raczej jej brak
krótki odpoczynek w drodze w dół do Stacji Meteo
Kiedy zaczęło się rozwidniać okazało się że widoczność jest coraz gorsza. W pewnym momencie zaczęło nas mijać coraz więcej osób idących w dół. Zauważyłam też, że sporo osób z naszej grupy też decyduje się na powrót. Gdzieś w okolicach 4600 m n.p.m. na odwrót zdecydował się Błażej. Przepieliśmy się na linie, upewniliśmy się z Maćkiem, że dobrze się czujemy i wszystko jest z nami w porządku i ruszyliśmy dalej. Jednak po kolejnych minutach zaczęło coraz mocniej wiać i widoczność spadła niemal do zera. Wtedy została podjęta decyzja że wracamy. Byłam zła, bo czułam się bardzo dobrze, miałam siłę żeby iść dalej nawet w tym wierze. Maciek czuł się dokładnie tak samo. W bardzo złych nastrojach wróciliśmy do Stacji Meteo. Tak niedużo nam zabrakło do szczytu. Po dotarciu do bazy dostaliśmy trzy godziny na odpoczynek i godzinę na zwinięcie obozowiska, bo ok 13.00 mieliśmy zacząć schodzić. Zapadła decyzja że schodzimy ciurkiem do Kazbegi. Poszłam spać, musiałam odpocząć. Zerwałam się po 4 godzinach. Ekspresowo zwinęliśmy nasze obozowisko i jako jedni z pierwszych zameldowaliśmy się na lodowcu. Ten dzień był dla mnie dość ekstremalny, do oprócz odległości, pokonaliśmy jeszcze ok 1000 m w pionie w górę i prawie 3000 m w dół – najpierw do Stacji Meteo a potem do Kazbegi.
Po kolacji z kolejnymi lokalnymi specjałami, gruzińskimi występami i śpiewem, oraz pożegnaniem osób, które wracały już do kraju, znowu zapadła szybka decyzja, że następnego dnia z samego rana ruszamy do Rosji, bo najlepsze okno pogodowe do wejścia na Elbrus wypada za trzy dni, a wtedy musimy być już na miejscu silni i gotowi do wyruszenia. Znowu się urwałam się w połowie występów, a następnego dnia wcześnie rano byłam gotowa do dalszego podboju Kaukazu.
cdn.