Długo myślałam nad tym jaki ma być tytuł moich ostatnich przemyśleń, ale nic mądrzejszego mi nie przyszło do głowy ….. Modne są ostatnio różne podziały ludzi na mądrych, głupszych, lepszych, czy gorszych. A ja chciałbym wyodrębnić jeszcze jedną grupę, grupę ludzi onkologicznych, czyli tych którzy kiedyś spotkali na swojej drodze pasożyta, czyli nas – ONKOLOGICZNYCH.
Co w tych onkologicznych jest takiego szczególnego? Dla zwykłych przeciętnych zjadaczy chleba, to chyba nic, bo jak już się z pasożytem uporamy i wrócimy do naszego „normalnego” życia, to przecież nie widać na pierwszy rzut oka że jesteśmy trochę inni. Włosy i paznokcie odrastają, skóra wraca do normalnego koloru, opuchlizna po sterydach schodzi (czasem nie do końca, ale generalnie schodzi), blizny i te nasze wszystkie wycięte braki ukrywamy pod ubraniem, więc patrząc na nas z boku wcale nie widać tego po jakich przejściach jesteśmy. Ale to są rzeczy które widać. A co z naszą psychiką? Bo tego nie widać, a największe problemy, jakie pojawiają się, po zakończeniu leczenia – to problemy psychiczne. A jeżeli są one naprawdę nasilone, to wtedy życie z nami bywa trudne. Wielka szkoda że nie mówi się o tym głośno, bo z zewnątrz oczekuje się od nas euforii „……. bo przecież żyjesz, poradziłaś sobie z chorobą, więc powinnaś być szczęśliwa….” Tylko, że rzeczywistość jest niestety zupełnie inna.
Zastanawiam się, kiedy po raz pierwszy pojawiły się u mnie zwątpienie, rezygnacja i tak zwany tumiwisizm? To chyba była końcówka 2015 roku, czyli jakieś półtora roku po pierwszej operacji. Skończył się czas wakacji kiedy coś się działo, bo wcześniej był wyjazd w góry, wyjazd z rodzinką do Londynu – podróż przez Europę, a potem rejs na Gotlandię. Pod koniec września zaczęłam dochodzić do siebie po ostatniej operacji, a szło mi to bardzo opornie. Gdy skarżyłam się lekarzom, że nie mogę się pozbierać, gdy narzekałam na potworną huśtawkę nastrojów, na potwornego doła, który narastał z dnia na dzień, słyszałam że muszę się nauczyć z tym żyć. Normalne kobiety w moim wieku na takie „problemy” biorą leki, przyklejają plastry, mnie nie wolno było używać niczego. Niestety pasożyt zrobił swoje i wyeliminował wszystkie możliwości leczenia hormonalnego. Próbowałam homeopatii, ale niestety na mnie to nie działało. Próbowałam sobie spokojnie racjonalnie tłumaczyć, że muszę dać radę, że muszę się pozbierać, że trzeba dalej żyć, że dzieci, że rodzina, że praca, że to wszystko toczy się dalej. Niestety im głębiej w las, tym było gorzej. Narastała frustracja, brak jakiejkolwiek motywacji do wstawania rano, do pracy, do życia, a żaba w gardle osiągnęła monstrualne rozmiary i w ogóle nie chciała zniknąć. Po wielu próbach poradzenia sobie ze sobą, wylądowałam w końcu u psychoonkologa. Po kilku tygodniach, wyrzucania z siebie wszystkich frustracji i problemów, zaczęłam powoli dochodzić do w miarę normalnego stanu. Uświadomiłam sobie wtedy, że tylko rozmowy w ludźmi podobnymi do mnie mają jakiś głębszy sens terapeutyczny, bo to właśnie oni potrafią mnie zrozumieć najlepiej. Nie chcę tutaj obrażać moich bliskich i moich przyjaciół, bo od nich też zawsze dostawałam spore wsparcie, ale to nie było to, co w tamtej chwili było mi potrzebne. Bo nikt zdrowy, nikt kto nie doświadczył tych wszystkich moich około chorobo-onkologicznych problemów i frustracji nie potrafi zrozumieć o co mi chodzi. Właśnie wtedy – to była zima 2016 – w Fundacji Rak’n’Roll zaczał powstawać program IPORAKU. Do początków wiosny zaczął on nabierać całkiem realnych kształtów, a wystartował we wrześniu. Od tego czasu jestem jego uczestniczką.
O założeniach i realizacji IPORAKU – już niedługo będzie osobny wpis, a teraz tak na szybko taka moja króciutka refleksja. Ten czas spędzony w naszym „onkologicznym” gronie okazał się dla wszystkich uczestniczek programu IPORAKU bardzo potrzebny. Rozmowy o naszych, wspólnych doświadczeniach, wspólnych problemach związanych z wieloma dziedzinami życia, wielu z nas bardzo pomogły. Bo tak naprawdę każda z nas jest inna, każda w innym wieku, z innym doświadczeniem życiowym, innym zawodem, z dziećmi w różnym wieku, czy bez dzieci, z mężami, boyfriendami, czy też bez nich, każda na innym etapie po zakończeniu leczenia, każda po różnych operacjach, z różnymi powikłaniami pooperacyjnymi itd. itp. ….., to jednak wszystkie z nas łączy doświadczenie pasożyta. I tak naprawdę to od samego początku naszych spotkań, czułyśmy się tak, jak byśmy znały się od dawna….. i to jest właśnie najlepszy przykład, jak bardzo choroba i wspólne przejścia z pasożytem łączą kompletnie sobie nieznanych ludzi……..
Dziękuję za te słowa. Mi też każdy powtarza, jesteś po , nie masz nic, jesteś zdrowa. A ja wkurzsm się jak to wszystko słyszę. Żyję od badania do badania. W między czasie praca i dom oraz RZS. Nawet wyrzoconu mi, że mam przestać użalać się nad sobą. A u mnie….depresja lękowa….i walczę by żyć normalnie
Terapia. Życie w cieniu raka to nie życie. Jeśli się wyzdrowiała to się idzie naprzód. A jeśli nie potrafisz to tak zaatakował także emocje. A to się leczy.
miałam 2 razy pierwszy w Pl drugi w UK do tej pory męczą mnie koszmary