Obudziłam się dokładnie o 5.00 rano, zjadłam śniadanie i ogarnęłam moje „legowisko”. Decydując się na spanie „na dziko” miałam trochę wątpliwości jak to będzie, ale podobno zawsze musi być ten pierwszy raz. Nikt na mnie nie napadł, dzikie zwierzęta też mnie nie dopadły. Rano odwiedziła mnie tylko polna myszka. Bałam się trochę czy nie zmarznę, ale śpiwór mojego syna dobrze się sprawdził. Zapatuliłam się i powiem szczerze, że zamiast zmarznąć, w nocy zdjęłam jedną bluzę bo było mi po prostu za ciepło. Wiatę, w której spałam, czyli mój Hiltan – jak ją potocznie nazwałam, zostawiłam w takim stanie, że nikt nie domyśliłby się że poprzedniej nocy posłużyła mi za namiot. I chyba w tym właśnie jest problem, żeby nie zostawiać po sobie śmieci i jakichkolwiek znaków że gdzieś się biwakowało. Umyłam się w strumyku, zapakowałam do plecaka opakowanie po pasztecie i kabanosach z kolacji z dnia poprzedniego i o 5.30 ruszyłam dalej.
Tym razem moim celem był Koprowy, Hińczowe Stawy, a potem znowu wspinaczka do góry i nocleg w Chacie pod Rysami. Niebieskim szlakiem do Wyżnej Koprowej Przełęczy szłam prawie 5 godzin. To potwornie długi szlak i realny czas przejścia ma się nijak do tego co jest wypisane na tabliczkach. Nauczyłam się już że to, co podają słowackie oznakowania szlaków mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Szłam bardzo długo, ale widoki z Hlińskiej Doliny to bezcenne doświadczenie. Najpierw las, taki z niesamowitą ilością powalonych drzew, potem wysokie trawy i sporo kosodrzewiny. Szlak bardzo długo prowadzi wzdłuż Hilińskiego Potoku, czasem wręcz trzeba iść po głazach wychodzących z potoku. Grań Hrubego, która ciągnie się wzdłuż doliny wygląda tak jakby można było dotknąć ją ręką… Po raz pierwszy widziałam około 15 kozic pasących się wokół szlaku, świstaki krzyczące do mnie, śnieg, źródełka bijące w dolinkach i ……… żadnych ludzi.
Na Przełęczy stanęłam punkt 10.00. Zanim ruszyłam na Koprowy, stałam tam przez chwilę podziwiając Hińczowe Stawy i całą dolinę. Cudnie widać Przełęcz Mięguszowiecką pod Chłopkiem i wszystkie szczyty Mięguszowieckie. Ponieważ chmur napływało coraz więcej, ruszyłam w stronę Koprowego. Początek szlaku widać dokładnie z przełęczy, ale tylko początek. Ten początek to taka sympatyczna pnąca się w górę ścieżka po kamieniach. Później szlak zaczyna być bardziej wymagający. Najpierw trzeba podejść na pierwszy szczyt, potem zejść stromo w dół na taką niedużą przełęcz i potem znowu pionowo w górę i wejście na Koprowy. Generalnie wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że w połowie drogi zaczęło padać. W pewnym momencie stwierdziłam, że pakowanie się tam z plecakiem, może być niebezpieczne, bo coraz bardziej ślizgałam się na kamieniach. Zostawiłam plecak w takiej wnęce z kamieni i pobiegłam dalej na pusto. Weszłam na szczyt w strugach deszczu, zdążyłam zrobić kilka zdjęć i …. po chwili chmury już były wszędzie. Schodziłam trochę po omacku, bo już nic nie było widać, a zostawienie plecaka poniżej okazało się bardzo dobrym pomysłem. Gdy wróciłam na Przełęcz chmury zaczęły się rozwiewać. Po kilku minutach przestało padać, więc jeszcze raz obejrzałam sobie całą dolinę i Hińczowe Stawy. W zeszłym roku patrzyłam na nie z perspektywy Przełęczy pod Chłopkiem, a teraz z zupełnie innej strony. Bardzo polecam niebieski szlak do krzyżówki szlaków pod Żabim Potokiem. Piękne widoki, piękna dolinka. No i definitywnie przestało padać, rozpogodziło się i wyszło piękne słońce. Po około dwóch godzinach weszłam na czerwony szlak w stronę Żabich Stawów.
Żabie Stawy to takie moje kolejne miejsce w Tatrach, do którego często wracam. Byłam tam już kilka razy i widziałam stawy w wielu odsłonach: całe ośnieżone na początku września i w pełnym słońcu w październiku. Nie wiem dlaczego, ale mam jakiś taki sentyment do tego miejsca. Szłam bardzo wolno. Oczywiście że podziwiałam widoki, bo pogoda trafiła mi się cudna, ale byłam już po prostu zmęczona kilkudniową wędrówką. Po kolejnych dwóch godzinach dotarłam do tych sławetnych schodów na Rysy, które znałam ze zdjęć, opisów i wielu komentarzy na najróżniejszych portalach. Kiedy dwa lata temu szłam tędy, były tylko łańcuchy. Czy pamiętam to miejsce jako jakieś szczególnie niebezpieczne? Nie sądzę. Oczywiście, że trzeba było trochę uważać, ale znam w Tatrach wiele miejsc dużo bardziej niebezpiecznych, a wcale nie zabezpieczonych. No cóż, schody mnie nie urzekły. Ponieważ sporo osób schodziło w dół od Chaty pod Rysami, usiadłam sobie przed tymi schodami i jakieś pół godziny oglądałam schodzący tłumek. Po tych obserwacjach, gdy ruszyłam na schody, miałam już opracowaną w głowie strategię którędy iść żeby mi to sprawnie poszło. Weszłam bez problemów. Jeżeli kogoś interesuje moja opinia, to wolałam poprzednią wersję, czyli same łańcuchy. Chociaż szczerze mówiąc to jeżeli chodzi o osoby wnoszące pakunki do Chaty pod Rysami, to na pewno po schodach jest im łatwiej. Może to właśnie o to chodziło, żeby tragarze bezpieczniej tam wchodzili.
Do Chaty dotarłam przed piątą. Słońce już chyliło się ku zachodowi, a ja byłam już bardzo zmęczona. Powtórzę się, ale nocleg w Chacie polecam każdemu. I każdemu polecam wizytę w toalecie. Chata pod Rysami, to takie miejsce w Tatrach gdzie po prostu TRZEBA się zatrzymać. Obsługa schroniska, to bardzo fajni ludzie, bardzo przychylnie nastawieni do wszystkich nocujących tam turystów. Tak jeszcze – to z ciekawostek – w Chacie stoi sobie pianino. Nie pamiętam czy było tam poprzednio, ale gdy położyłam się na chwilę, z krótkiej drzemki wyrwały mnie dźwięki ragtimów. Gdyby mi ktoś powiedział że w Chacie pod Rysami usłyszę na żywo „Maple Leaf Rag” które mój syn tłucze na swoim pianinie 24 godziny na dobę, to bym go wyśmiała. A jednak…… Przez chwilę poczułam się jak w domu, a to któryś z turystów wykorzystał okazję żeby chwilę pograć. Potem dopiero zastanowiłam się kto to pianino wtaszczył na plecach do Chaty i w jaki sposób to zrobił, bo nie bardzo mogłam to sobie wyobrazić. Na kolację zjadłam moje ulubione „buchty na parze”, wypiłam duży kubek herbaty (bardzo lubię tę ichnią herbatę z sokiem, bo tylko tam jest herbata o takim smaku), pogadałam ze spotkanymi ludźmi i szybo poszłam spać, bo chciałam wcześnie ruszyć dalej.
Następnego dnia wyszłam ze schroniska o 6.15. Szybko wrzuciłam coś na ząb i po godzinie z kawałkiem, w promieniach słońca stanęłam na Rysach. Weszłam na słowacki wierzchołek i przez chwilę pogadałam z kilkoma chłopakami, którzy właśnie zaczęli schodzić. Zastałam na Rysach sama. Siedziałam tam dość długą chwilę delektując się tą samotnością, bo to chyba jest dość trudne do wykonania. Zwykle jest tam tłum ludzi i spory problem ze znalezieniem kawałka wolnego kamienia żeby odpocząć. Dopiero gdy zaczęłam schodzić, zauważyłam że przy słupku granicznym śpi jakiś gość…..
Punkt 8.00 zaczęłam schodzić. Całą drogę do Buli szłam sama, więc po raz kolejny w ramach asekuracji założyłam uprząż. Plecak bardzo mi już ciążył. Zejście na Bulę zajęło mi tradycyjnie dwie godziny, bo sporo czasu pochłonęły tak zwane mijanki z tymi, którzy szli na górę. Im niżej byłam, tym więcej było mijanek. O 10.00 zjadłam na Buli śniadanie, pogadałam z kolejnymi spotkanymi osobami i ruszyłam w dół. Cały szlak od Buli do Czarnego Stawu to nieprzerwany tłum ludzi ciągnących w górę. Miałam dziwne wrażenie, że szlak w wielu miejscach jest zdewastowany, kamienie powyrywane, a ziemia zadeptana tak, że czasem sporo kombinowałam jak zejść, żeby się nie przewrócić. Patrzyłam, na sporą ilość ludzi idących na skróty – poza szlakiem. Patrzyłam na osoby krzyczące, nawołujące się, ponaglające innych, strofujące siebie nawzajem. Nie wiem czy jestem odosobniona, ale razi mnie takie zachowanie. Może właśnie dlatego wolę chodzić sama. W ciszy. W zgodzie z naturą.
Dokładnie o 12.00 dotarłam do krzyża nad Czarnym Stawem. Gdy zobaczyłam tłum ludzi ciągnący w stronę Czarnego Stawu, a potem plażę nad Morskim Okiem, nawet nie zatrzymałam się pod schroniskiem, żeby coś zjeść. Po prostu z buta ruszyłam w dół i przed 15.00 zameldowałam się na Palenicy. Dość długo zajęło mi wydostanie się stamtąd w kierunku Bukowiny, ale po godzinie miły Baca zabrał mnie do busa i „wyrzucił” na klinie, a o 17.00 jadłam już fizoły z grulami w mojej ulubionej Karcmie pod Stancyjom.
W tym roku spędziłam w górach prawie 5 dni. Po raz pierwszy trafiła mi się taka super pogoda. Zrealizowałam praktycznie to wszystko co sobie założyłam.
I jeszcze jedna obserwacja. Nie wiem czy to już jest jakaś moda, ale ilość ludzi ciągnących nad Morskie Oko mnie przeraża. Nie mówię już o klapkach, sandałkach, torbach foliowych, chipsach, ilości puszek z piwem w rękach „turystów”, wycieczkach szkolnych, narzekaniach że to daleko, że stromo, że brak kondycji. Zastanawiam się po co tam w tym tłumie chodzić? Po co? skoro w Tatrach jest tyle pięknych szlaków gdzie można pobyć chwilę tylko z krajobrazami, widokami i naturą. Ale coś mi się zdaje, że nie dla tej natury ludzie pchają się w stronę Morskiego Oka………
Dziewuszka jest dobra. Te poranne czasy bardzo, za krótkie. Szła z Trzech Źródeł lub Podbańskiej. Kawał drogi na Koprowy. Ja bym poszedł z Kasprowego przez Zawory. Ewidentny błąd: idąc na Koprowy z Koprowej Przełęczy, czy jakiś inny szlak powrotny, zostawiamy plecak na przełęczy, zabierając tylko dokumenty, pieniądze i wodę. Można go położyć pod szlakowskazem lub zawiesić na sęku. Idąc na Rysy nie oglądała się do tyłu, a szkoda. Tam cała Grań Baszt i Szatan, jak wypreparowane. Marzenie! Zejście z Rysów z plecakiem trudne, wymagające kombinowania. Ludzie, tacy i inni, to codzienność. Nie każdemu dane było chodzić po Tatrach w latach 50/60 ub wieku. Polecam zaliczenie Hrubego, Kieżmarskiego, koniecznie Szatana. Tam ludzi mało. Pozdrowienia! Hej!
Baszty i Szatana obejrzałam sobie dokładnie już jakiś czas temu i to wiele razy – więc znam ten widok dobrze 🙂 Wycieczka długa, ale tak chciałam, tak zaplanowałam 🙂 widoku z doliny – bezcenne – a w planach mam jeszcze duuuuuuużo różnych szczytów 🙂
Bardzo podobają mi się tego typu blogi. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Pozdrawiam 🙂
Ciekawa i szczegółowa relacja. Super się czyta!
Fajnie że robisz to co lubisz i się nie poddajesz. Też uwielbiam góry ale jestem zakochany od dawna w Bieszczadach 🙂