Wzburzony Bałtyk czyli o tym jak przetrwaliśmy sztorm w Cieśninach Duńskich.

Wyszliśmy z Helsingoru punktualnie o 16.00. Wiało. Chociaż właściwie to powinnam powiedzieć, że porządnie wiało. I to niestety prosto w dziób. Szliśmy na silniku dokładnie pod wiatr i pod falę. I czekało nas to niestety przez ponad 10 mil, później mieliśmy odbić w lewo i próbować stawiać żagle, tak przynajmniej zarządził Kapitano.

Nasza wachta wypadła od 16.00 do 20.00. Wskoczyłam w moje nowe spodnie, które Gosia kazała mi kupić, w kalosze, naciągnęłam kaptur …… i założyłam szelki. Po kilku minutach nawet się przypięłam. To może nie było tak jak na Cobrze, że woda przelewała się przez pokład, bo Solanus to ciężka łajba i trudno jest ją rozbujać, ale i tak bujało porządnie. Tuż przed 17.00 stanęłam za sterem i już go nie oddałam do końca wachty. Ciężko prowadzi się taki jacht jak wieje prosto w gębę. Teorię znam – wchodzi się na falę trochę pod skosem, a potem kontruje. Tylko ta praktyka nie do końca mi się udawała. Z prawej strony jeden za drugim szły tankowce, kontenerowce i promy pasażerskie, a z lewej wyległo całe stado żaglówek, no bo przecież trzeba wykorzystać taki wiatr. Po raz pierwszy obejrzałam sobie jak „podaje się” pilota na kontenerowiec. Patrzyłam z przerażeniem w jaki sposób ten człowiek wskakuje na drabinkę i jest wciągany do środka… Niektóre promy i transportowce, które nas mijały miały ponad 300 metrów. Przynajmniej tak wynikało z AIS-a.

13321939_1017748551606082_1976552000265781010_n

Bardzo dobrze jeździło mi się po tych falach. Czasem przechył był na prawdę spory. Czasem bujało całkiem nieźle. Po jakiś dwóch godzinach byłam już całkiem przemoczona, ale albo było dość ciepło, albo grzała mnie adrenalina. Michał śmiał się że moje balansowanie przy sterze, to jakiś prawie taniec, ale faktycznie musiałam się dobrze zapierać i balansować w kolanach żeby utrzymywać jakąś tam równowagę w kokpicie. Michał ma ponad 190 cm wzrostu i trochę dłuższe nogi, więc jemu jest łatwiej. Bożenka natomiast przytomnie wcale się przy tej pogodzie za ster nie pchała, opanowała za to kambuz i kisielki dostawałam na każde zawołanie. Gosia tuż po wyjściu z mariny zrobiła nam jeszcze deserek z jogurtu, żurawiny i resztki rodzynek i orzechów. Potem większość z nas poszła odpocząć pod pokład. Została tyko moja wachta i Andrzej, z którym na zmianę próbowaliśmy robić zdjęcia jak Solanus tańczył na falach. Później zostaliśmy już tylko z Bożenką i Michałem. Raz na jakiś czas tylko Kapitano wyściubiał głowę na zewnątrz i pytał czy wszystko jest OK.

13321901_1016243501756587_5829766014306005131_n

Po dwóch godzinach odbiliśmy w lewo, Kapitano stanął za sterem i zaczęliśmy stawiać żagle. Bezan poszedł nam całkiem sprawnie. Potem na czworakach dopadłam grota. Trochę było z tym zabawy, bo nawet przy asekuracji i szelkach było trochę niebezpiecznie, zwłaszcza przy większym przechyle. Jak zwykle w takich sytuacjach musi coś się wydarzyć, bo zablokowały się refszkentle i trzeba było włazić na nadbudówkę żeby wszystkie wyluzować. Michał pobiegł z jednej strony, ja z drugiej i po lekkiej szarpaninie grot poszedł wreszcie w górę. No i fok to już tak na deser, bo stawianie foka opanowaliśmy do perfekcji. Na żaglach dostaliśmy trochę przyspieszenia, bo nie szliśmy już ostro pod falę, więc zupełnie inaczej się Solanusa prowadziło. Wróciłam za ster. W sumie to wcale się nie dziwię, że sporo osób schodzi pod pokład jak jacht idzie na silniku, bo co to za żeglowanie. Też wolę iść na żaglach, ale nie zawsze się da. Jak się pływa rekreacyjnie, to może się bawić w halsowanie, my musieliśmy się śpieszyć, bo do Odense mieliśmy wejść jeszcze za widoku. A mieliśmy na to tylko coś koło 30 godzin. Później miałam się dowiedzieć dlaczego Kapitano nie chciał wchodzić do kanału po ciemaku….

Parę minut po 20.00 Bożenka zaczęła się zbierać do zejścia na dół, a Kasia próbowała wylec na zewnątrz, na swoją wachtę, ale kiepsko jej to wychodziło. Bujało jak cholera, szliśmy lewym halsem w dość mocnym przechyle i w mesie tak naprawdę nie było warunków żeby się ubrać. Więc Kasia ubierała się na schodkach w zejściówce i trochę czasu jej to zajęło. Poza tym dostaliśmy opieprz, że za późno ją obudziliśmy, więc następne budzenia Kasia miała załatwione na pół godziny przed rozpoczęciem wachty. Problemu w każdym razie nie było, bo mogłabym jeszcze stać przy tym sterze następne trzy godziny – tak mi się przynajmniej wydawało. Jak już się Kasia zebrała, opatuliła, podopinała, to jakoś nam się udało przy tym sterze wymienić. Usłyszałam jeszcze tylko: „Aguś, mam prośbę …… zawiąż mi buty, bo nie dałam rady……” Było przy tym trochę ekwilibrystyki i zajęło mi to z 15 minut, ale dałam radę, najpierw jeden, a potem przepięłam się na drugą burtę i zawiązałam drugi. Potem w kokpicie pojawił się Andrzej i nie mógł się napatrzeć na fale za rufą, a widoki były na prawdę przepiękne….

Tak trochę po 21.00 Michał zaczął się zbierać do zejścia pod pokład i poinformował mnie że nie mam gdzie spać, bo Gosia wlazła do mojej górnej koi na lewej burcie. Cwaniara. Tylko że w takim układzie, ja miałam się położyć na koi dolnej na burcie prawej, co było – przy takim przechyle – zupełnie niewykonalne. Moje dywagacje – czy da się spać w mesie w poprzek, przerwał Kapitano, bo postawił w dolej koi Gosi deskę sztormową. No i wszystko niby było OK, tylko jak ja miałam się wpasować pomiędzy tę deskę i górną koję Bożenki???? Ładnych parę minut kombinowałam jak to zrobić, bo – musiałam zejść na dół, zdjąć kalosze, zdjąć mokre spodnie, zdjąć mokry sztormiak, znaleźć sobie jakieś chusteczki i torebkę foliową (tak na wszelki wypadek) i wykombinować czym by tu się przykryć, czyli wymacać jakiś koc albo śpiwór, bo getry, skarpetki i wszystko co miałam pod sztormiakiem było mokre. I przy tym wszystkim złapać jeszcze jaką taką równowagę i nie pozabijać się z Michałem, który biegał cały czas do kokpitu z torebkami foliowymi dziewczyn, bo niestety Neptun zażądał od nich zwrotu pożywienia.

13325611_1118361154853950_7328638424684376401_n

Jak już podjęłam męską decyzję że schodzę, to całkiem nieźle mi poszło, ale niestety wpasowywanie się do koi za deskę sztormową przy takim przechyle trwało za długo. Torebka foliowa bardzo mi się przydała, a deserek z jogurtu, powędrował niestety do Neptuna. Popatrzyłam na tę mesę i zaczęłam się śmiać. Cztery baby i Michał kursujący z torebeczkami……. Beatka ciężko ten sztorm znosiła, Gosia na górze…… jak spytałam „Gosia śpisz??” – usłyszałam „no przecież widzisz że śpię….” , a na moje pytanie powyżej mnie „Bożenko, jak ci tam na górze?” – padła odpowiedź „wolałabym nie rozmawiać na ten temat”. Pełna sielanka…. Może to głupio zabrzmi, ale zaczęliśmy się z Michałem śmiać i to niemal że w głos.

W końcu jakoś sytuacja w masie została opanowana i spróbowaliśmy pospać. Z naciskiem oczywiście na spróbowaliśmy, bo jacht tańczył tak, że utrzymanie się w koi w jednej pozycji było niemożliwe. Wyciągnęłam wszystko co Gosia miała poupychane po jaskółkach i wymościłam sobie jakie takie legowisko. Chyba przysypiałam, słysząc łomot wiatru w żaglach, uderzenia kadłuba o fale i ……brzęk szklanek i talerzy latających po szafkach w kambuzie. Wtedy właśnie przemknęła mi taka myśl, że jak talerze się potłuką to jakoś damy radę z jedzeniem, gorzej jak potłuką się szklanki, bo z kisielkami będzie kłopot, no i jak z kieliszków nic nie zostanie, to Halinka się zapłacze…. Potem dowiedziałam się że Michał myślał dokładnie o tym samym, Gosia oczyma wyobraźni widziała potłuczone słoiki z naszym jedzeniem w zęzach, a Bożenka miała cały czas wizję tłuczonych talerzy. Ale, pomimo wszystko, Neptun czuwał, bo nic się na szczęście nie potłukło.

Niby spałam, ale cały czas miałam świadomość tego co się dzieje na jachcie. O północy zmieniła się wachta i Gosia zwolniła moją koję, ale nawet nie pomyślałam o tym żeby zmienić miejsce zalegania. Na dobre ocknęłam się o 3.30 i od razu zaczęłam się zbierać do wyjścia. Spodnie wyschły, czapka i rękawiczki też, ze sztormiakiem było gorzej, ale włożyłam to co zdjęła Gosia, czyli Helly Hansen ze szmateksu za 25 zł. Sprawdził się idealnie i Gosia też to potwierdziła. Nawet mi przez myśl nie przeszło żeby pójść do łazienki, bo i tak utrzymanie się w niej odpowiedniej pozycji graniczyło z cudem. Wyległam na zewnątrz. Halinka stała za sterem, a wysokość fal wcale się nie zmniejszyła. Złapałam po drodze jeszcze szybki kisielek i kilka sucharków i punkt 4.00 odebrałam Halince ster.

Cdn.

4 myśli nt. „Wzburzony Bałtyk czyli o tym jak przetrwaliśmy sztorm w Cieśninach Duńskich.

  1. Czytam i śmieję się sama do siebie….to chyba nie oznaka głupoty tylko tak miło powspominać. Moja psycholog mówiła mi żeby nie używać słowa muszę ale w tym wypadku zrobię to …musimy znowu Aguś popłynąc

Skomentuj Agnieszka0707 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *