SUND, wiatraki, KOPENHAGA, Christiania i wizyta na zamku HAMLETA .

Ocknęłam się po jakiejś godzinie snu i wybiegłam na pokład w ciągu kilkunastu sekund. Wiem, że niektórzy mogą się ze mnie śmiać, ale jak jestem na łodzi, to przed wskoczeniem do koi zdejmuję tylko sztormiak i czasem czapkę. Ktoś już jakiś czas temu był bardzo zdziwiony widząc, że idę spać w butach, ale w sytuacji kiedy coś dzieje się na pokładzie, w pół minuty jestem w stanie być przy żaglach. Już na Zjawie zdarzyło mi się spać w czapce i rękawiczkach, więc teraz sypiam w trampkach….. Zauważyłam, że Gosia też przejęła już ten zwyczaj.

IMG_0755

Gdy wyszłam na zewnątrz, Kasia właśnie wprowadzała jacht do Kanału Falsterbo. Kapitano również wyległ na pokład i kazał mi gadać z kontrolą kanału. Pierwszy raz dane mi było wołać kogoś na UKF-ce. Rozmowa trwała może trzy sekundy. Na moje pytanie o której podnoszą most, usłyszałam krótkie „six o’clock”. Była 5.30. Dobiliśmy do dalby i spokojnie wypiliśmy co tam kto chciał – kawę, herbatę, a ja jak zwykle poprzestałam na kisielku i kaszce jaglanej. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale kawa na morzu mi jakoś dziwnie nie wchodzi. Wolę kisielki, ewentualnie herbatę. Co dziwne, jeszcze jakieś, dwa, trzy dni po rejsie kisielki jeszcze mi smakują, później już coraz mniej…

Zwinęliśmy cumy dokładnie o 5.55 i punkt szósta minęliśmy most. Ponieważ do farmy wiatraków w cieśninie Sund mieliśmy coś koło godziny drogi, więc położyłam się jeszcze na chwilę. Parę minut po siódmej, Halinka kazała mi wstawać i zabrać aparat, więc wyległam na zewnątrz i ukazał mi się widok o jakim od dawna marzyłam. Po prawej – piękny i sławetny most, który oglądałam na zdjęciach w różnych ujęciach, i który syn kazał mi obfotografować ze wszystkich stron, a po lewej las wiatraków wyrastający prosto z morza. Wtedy to właśnie powstała seria zdjęć z tak zwanego kija. Na początku wszyscy się trochę podśmiewali, ale po kilku minutach każdy żądał zdjęcia „z kija” w najróżniejszych konfiguracjach. Nawet Halinka przyznała, że kij, to całkiem pożyteczny wynalazek.

IMG_0779

IMG_0769

Przed południem powoli zaczęła nam się pokazywać Kopenhaga. Bardzo ciekawie wygląda wejście do portu. Mijaliśmy ogromne promy pasażerskie i dość długie nabrzeże. Kapitano zdecydował że spróbujemy znaleźć miejsce do zaparkowania w Marinie Królewskiej, niedaleko Syrenki, a jak nam się nie uda to będziemy szukać dalej. W momencie kiedy zaczęliśmy wchodzić do mariny, minęliśmy się z jachtem, który właśnie zwolnił nam miejsce. Czyli jak zwykle mieliśmy szczęście. Trudne było to parkowanie, bo trzeba było złapać boję bosakiem i przywiązać do niej dziób jachtu i dobić do kei rufą. Bałam się że będzie to trudne, ale bardzo sprawnie nam to poszło, każdy wiedział co ma robić, a Kapitano manewrował z Solanusem z taką wprawą, że nie mogliśmy się nadziwić, jak takim ciężarem można tak bezproblemowo zaparkować. Chociaż przed wejściem do mariny, Romek dokładnie omówił z nami jak to parkowanie ma wyglądać i pewnie dlatego każdy wiedział jaką ma pracę do wykonania i robił to, co zostało mu przydzielone. Po szybkiej toalecie, poszliśmy pozwiedzać.

IMG_0842

Tak naprawdę, na obejrzenie Kopenhagi potrzeba kilku ładnych dni. My, po krótkiej dyskusji, stwierdziliśmy że skrócimy nasz pobyt i następnego dnia rano ruszamy dalej. Zdecydowaliśmy się zahaczyć o Helsingor, a potem o próbie dopłynięcia do Odense, czyli miasteczka gdzie  narodził się Pan Andersen.

Najpierw poszliśmy do Syrenki, potem była Cytadela, Pałac Królewski, Nowy Port – czyli najbardziej charakterystycznie miejsce w Kopenhadze, Ratusz, Tivoli i oczywiście pomnik Andersena. Wypiliśmy piwo, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy w porcie piękne żaglowce i wzdłuż nabrzeża wróciliśmy na jacht na obiado-kolację. Jeżeli chodzi o mnie to trochę mi było mało tego zwiedzania, więc po kolacji poszłyśmy z Małgosią na tak zwany wieczorny spacer. Doszłyśmy do centrum, przeszłyśmy na drugą stronę mostu i szybko podjęłyśmy decyzję, że spróbujemy zobaczyć Christianię. Pomimo tego, że Kasia przestrzegała nas, że po ciemaku tam lepiej nie chodzić, bo to trochę niebezpieczne, nasza ciekawość okazała się silniejsza. Wyłączyłyśmy telefony, wsadziłyśmy ręce w kieszenie, postawiłyśmy kołnierze i żwawym krokiem ruszyłyśmy przez główną uliczkę Christianii – czyli tak zwaną Pusher Street. Gosia stwierdziła, że “udajemy, że nie zwiedzamy, tylko gdzieś idziemy i nie nawiązujemy kontaktu wzrokowego….” Faktycznie miejsce ma swój klimat. Małe straganiki – zapraszające do „degustacji”, brukowane uliczki, zupełnie oderwane od rzeczywistości „posiadłości”, kolorowe ściany, murale, dziwnie wyglądający ludzie i wrażenie że wszyscy się znają i nie tam miejsca dla obcych. Im dalej wchodziłyśmy, tym zapach był bardziej charakterystyczny i zwiększała się ilość miejsc zapraszających do wejścia do środka. Po jakiejś pół godzinie, zdecydowałyśmy się wrócić tą samą drogą i jednak nie schodzić w ciemniejsze zaułki, chociaż bardzo miałam ochotę odbić w prawo i wyjść inną bramą, ale faktycznie w pewnych miejscach było zbyt ciemno żeby się w nie zapuszczać. W każdym razie byłyśmy, zobaczyłyśmy i polecam każdemu odwiedzenie Christianii, bo to folklor niesamowity. Wróciłyśmy na jacht już dobrze po północy i padłyśmy od razu po dość męczącym dniu.

Następnego dnia kilka minut po 8 wyszliśmy z mariny i ruszyliśmy w wzdłuż wybrzeża, w górę wyspy. Po kilku godzinach ukazał nam się Helsingor, w całym swoim majestacie. Jak popatrzyłam na usytuowanie twierdzy, to nie już nie miałam wątpliwości dlaczego Duńczycy przez tyle lat nie przepuścili Niemców na Morze Północne. Przesmyk jest tak wąski, a przyczółek bardzo dobrze obsadzony, wręcz najeżony armatami.

Parkowanie zajęło nam dosłownie chwilkę. Tak sobie myślę, że jeszcze kilka dni i osiągnęlibyśmy już pełną perfekcję. Właśnie to parkowanie w Helsingorze uświadomiło mi, jak dużo nauczyliśmy się przez te kilka dni. Gdzie cuma, gdzie szpring, na którą knagę, jaki węzeł, gdzie wiązać na biegowo i jak manewrować odbijaczami. Ponieważ tym razem Michał był na rufie i nie zdążył, pierwszy raz wyskoczyłam z cumami na keję i dziób – zadaje się że dość sprawnie z Andrzejem przymocowaliśmy, właśnie na biegowo. W każdym razie Kasia sprawdziła i nie miała zastrzeżeń.

Mieliśmy trzy godziny na zwiedzanie. Na wieczór prognozy pogody zapowiadały silniejszy wiatr i Kapitano chciał przed 16.00 wyjść, żebyśmy jeszcze „za widoku” zdążyli minąć wyspę, jeszcze przed odwróceniem się wiatru. Poszliśmy więc z wizytą do Hamleta. Zamek królów Duńskich, inaczej zamek Kronborg czyli potocznie mówiąc – po prostu zamek Hamleta, po ukończeniu budowy w 1585 r. stał się największym zamkiem północnej Europy. Należy do najsłynniejszych zamków na świecie i od lat znajduje się na liście UNESCO i to właśnie tutaj Szekspir umieścił akcję „Hamleta”. Zamku nie oszczędziły różne nieszczęścia między innymi pożary, ale wiele pomieszczeń przetrwało, a resztę odnowiono i zwiedzanie ich naprawdę robi niesamowite wrażenie. Ogrom i majestat zamku niemal przytłacza, przede wszystkich ogromna sala balowa, wspaniale zachowana kaplica i udostępnione zwiedzającym lochy, w których trochę się z Bożenką pogubiłyśmy i latarka w telefonie bardzo nam się przydała….

Punkt 16.00 ruszyliśmy dalej, ale to już nie było takie proste. Wiatr się wzmagał i chwilę po wyjściu z mariny, bujało już na prawdę nie źle….

Cdn.

2 myśli nt. „SUND, wiatraki, KOPENHAGA, Christiania i wizyta na zamku HAMLETA .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *