Przez Bornholm do Kopenhagi ……

Wszyscy długo czekaliśmy na nasz pierwszy rejs Onko-Sailingowy, a te dziesięć dni na morzu tak szybko minęło….

Ruszyłyśmy z Gosią w piątek o 10 rano. Planowałyśmy szybciej ale zapakowanie się chwilę nam zajęło, tym bardziej że musiałyśmy podjechać do mnie do pracy po prowiant.

A konkretnie po słoiki z naszymi obiadami. Mięso w słoikach przygotowały nam kucharki, które ze mną pracują. Gosia pomogła w szukaniu pomysłów na obiadki i wszystko wyszło naprawdę super. I pulpety, i gulasz, i kurczak i schab, ale karkówka pobiła wszelkie rekordy, szkoda że były jej tylko 4 słoiki. Upchnęłyśmy wszystkie nasze zakupy; kasze, makarony, przyprawy, dżemy, słoiki z marynatami i sławetnym smalcem Gosi, wszystko to co przysłali sponsorzy czyli kisielki i budynie i wszelakie kosmetyki i zastanowiłyśmy się czy jeszcze znajdzie się gdzieś miejsce dla Halinki….. Ale jak to powszechnie wiadomo – kobieta potrafi. Upchnęłyśmy wszystko. Tym razem bez większych problemów odebrałyśmy z Łowicza Hanę i resztę naszego jedzenia, i upychając wszystko kolanem, z krótkim postojem w Bydgoszczy, wczesnym popołudniem dobiłyśmy do Górek Zachodnich. Na miejscu od samego rana była już Kasia, która razem z naszym Kapitano zabrała się za robotę na jachcie. Później dotarli Michał i Andrzej, a przed wieczorem Bożenka z Beatą.

Po krótkim przeglądzie naszych zapasów żywieniowych i po upchnięciu wszystkiego w zęzach i bakistach, stwierdziliśmy że tak naprawdę oprócz wody, warzyw i słodyczy, to już wszystko mamy. Zakupy poszły nam wyjątkowo sprawnie.

Wieczorne Polaków rozmowy wcale nie były takie długie, bo wyjście w morze zaplanowaliśmy wcześnie rano, więc szybko poszliśmy spać. Ruszyliśmy faktycznie wcześnie. Piękna pogoda, piękne słońce i …… zero wiatru. Trochę pośmialiśmy się, żeby to znowu nie było tak jak poprzednio, że „….na silniku jechaliśmy drogę całą…”, ale zaraz za Helem udało nam się postawić żagle.

No cóż, początki zwykle są trudne, więc wszyscy musieliśmy się nauczyć specyfiki manewrowania Solanusem i niestety chwilę to trwało. Trafiłam do wachty z Bożenką i Michałem i bardzo dobrze spędzało się nam razem czas, szczególnie na tych wachtach nocnych. Pierwszej nocy przypadł nam czas od 20.00 do 00.00. Noc była piękna, świecił księżyc i gwiazdy i wcale nie było zbyt dużo statków w pobliżu, więc można było spokojnie pokontemplować morze aż po horyzont. Następny dzień również minął nam bardzo miło. Może nie było aż takiego plażowania, bo jednak wiatr był dość zimny, ale wszyscy wylegli na pokład. Kokpit na Solanusie nie jest wcale taki duży, więc każdy szukał sobie miejsca, gdzie by spokojnie pooglądać tę duża wodę. Jeżeli nie ma zbyt dużego wiatru, dziób jest do tego bardzo dobry, ewentualnie rufa i miejsce przy tratwie. No i jeszcze okolice nadbudówki. Więc pomimo niedużej przestrzeni miejsca było w bród. Dzień minął bardzo spokojnie, Dziewczyny się opalały, Bożenka robiła na drutach, Hana – już tradycyjnie smażyła placki, a Gosia uraczyła nas na obiad kurczakiem po chińsku. Sielanka jednak nie trwała zbyt długo, bo po południu wiatr zaczął się wzmagać. Udało nam się więc trochę pożeglować i to w całkiem sporych przechyłach. Jednak zrzucenie żagli przy tym wietrze przed wejściem do Svaneke okazało się sporym wyzwaniem. Tym bardziej, że wokół było sporo sieci. Bardzo sprawnie zrzuciliśmy z Michałem bezan, niestety grot się trochę zaklinował. W pewnej chwili Kapitano zawołał „Aga bierz ster!” (stałam najbliżej), a sam pobiegł pomagać przy grocie. Trochę się spociłam trzymając jacht do wiatru i próbując nie zaplatać się w sieci, a chorągiewki ciągnęły się aż po horyzont. Ale daliśmy radę i załoga przy grocie i ja przy sterze. Wejście do Svaneke jest trudne, pamiętam dokładnie z zeszłego roku skały i wąskie przejście, i to że straciliśmy tam odbijacz. W tym roku byłam w szoku jak Romek takim ciężkim jachtem, tak pięknie zaparkował. Co ciekawe, nasze Onko-Sailingowe banery zainteresowały kilka osób wokół nabrzeża.

Potem poszliśmy na tak zwane miacho. Niestety niedziela wieczór nie jest idealnym czasem na zwiedzanie duńskich miasteczek. Wszystko było zamknięte, a Kasia z Gosią długo nie mogły sobie darować ulubionej cukierni. Też była zamknięta. W każdym razie mamy powód żeby tam wrócić, bo śledzi też nie udało nam się nigdzie kupić. Pierwszy etap rejsu za nami. Kapitano zdecydował, że w poniedziałek wychodzimy o 6 rano. Wieczorem pośpiewaliśmy trochę, potańczyliśmy (nie przypuszczałam, że na Solanusie jest aż tyle miejsca do tańca) i grzecznie poszliśmy spać.

Wyszliśmy dokładnie o 6 rano, a załoga okazała się bardzo zdyscyplinowana. Praktycznie to po tych trzech dniach każdy znalazł swoje miejsce na łodzi. Przy cumowaniu i odbijaniu na rufie przy cumach była Gosia z Michałem, na dziobie ja z Andrzejem, a Kasia w zależności gdzie była bardziej potrzebna. Reszta dziewczyn manewrowała odbijaczami. Przy stawianiu żagli, razem z Michałem pracowaliśmy przy grocie, ktoś tylko musiał tylko odsługiwać szoty i refszkentle na kabestanach, Gosia z Andrzejem zajmowali się bezanem (no chyba że ktoś spał, to wtedy korygowaliśmy prace na bieżąco), a fok to już jak wyszło, trzeba było tylko trochę siły włożyć w kręcenie korbą na kabestanie, więc czasem Kapitano też się w fok angażował. Później zgodnie z Andrzejem buchtowaliśmy wszystkie sznurki, a Michał nadzorował nasze prace, czasem tylko coś poprawiając, albo prezentując jakiś nowy węzeł.

Po wyjściu z Bornholmu trochę bujało. Zrobiłam kilka kanapek, a później Bożenka przejęła kambuz, a ja poszłam chwilę pospać. Ocknęłam się jak minęliśmy Christianso, i zmierzaliśmy w stronę autostrady. Faktycznie to była autostrada. Promy, tankowce i kontenerowce jeden za drugim. Michał stał za sterem, Kapitano na „oku”, a ja oglądałam wszystkie statki najpierw na ploterze, a potem w rzeczywistości. Niektóre miały sporo ponad 200 metrów długości. Trochę to trwało, ale autostradę minęliśmy bez szwanku, potem zostało już tylko plażowanie do wieczora. Po wachcie w ciągu dnia, przypadła nam psia wachta, ale wcale nie było tak tragicznie. Noc była całkiem ciepła jak na Bałtyk. Za to ruch był spory. Minęliśmy Ystad dobrze po północy, a cały czas coś się działo na wodzie. Sporo promów pasażerskich, statki stojące na kotwicy i kolejne kontenerowce. Wiaterek był taki lekki i to od rufy, więc całkiem przyjemnie się płynęło. Bożenka stanęła za sterem i …… praktycznie przez całą wachtę go już nie oddała. A my z Michałem przegadaliśmy prawie cztery godziny jedząc kisielki (to głównie ja), pijąc herbatę (to głównie Michał) i zagryzając wszystko sucharkiem.

Trochę po czwartej powoli zaczęło się rozwidniać i Kasia z Andrzejem wylegli na pokład. Pojawił się też Kapitano, ocenił sytuację i powiedział, że mogę coś koło godziny pospać. Tyle mieliśmy do dopłynięcia do Kanału Falsterbo, a ja miałam zameldować się, żeby pogadać z kontrolą kanału, kiedy otwierają most i czy nas przepuszczą. Miałam godzinę na odpoczynek. Wskoczyłam szczupakiem do swojej koi na pięterku i pospałam trochę jak zając pod miedzą, czyli jednym okiem spałam, a drugim pilnowałam czasu.

Cdn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *